KategoriaFilmy od B do Z

Prometeusz wajchę przełóż

P

Trochę mnie tu nie było jak widzę, patrząc na datę ostatniego wpisu. Poświęcałem się szeroko pojętemu pracoholizmowi, który na szczęście trochę odpuścił więc poszedłem do kina i to nie na jakieś odgrzewane kotlety jak zwykle tylko na film funkel nówka nieśmigany czyli “Prometeusza”.

Tu od razu ostrzeżenie – jeśli ktoś nie widział a chce zobaczyć to niech teraz przestanie czytać i doczyta potem bo zamierzam spoilerować na potęgę i powiedzieć kto zabił.

“Prometeusz” to taki film, o którym jego reżyser mówi że to nie prequel “Obcego” i w zasadzie powinni na początku wyświetlić planszę, że podobieństwo wszystkich osób, miejsc, nazwisk  i potworów jest zupełnie przypadkowe i niezamierzone. Oczywiście i tak nikt by nie uwierzył, bo do “Obcego” odwołuje się tu wszystko począwszy od sposobu pojawienia się napisu tytułowego a skończywszy na tym, że i w tym przypadku, aktorka grająca główną rolę żeńską ma dziwne imię.

Ale co najważniejsze – “Prometeusz”, wbrew temu co piszą o nim krytycy jest w istocie filmem o problemach alkoholowych na przestrzeni wieków oraz na przestrzeni przestrzeni kosmicznej. A mit prometejski został tu przywołany tylko poprzez skojarzenie z wątrobą.

No więc ciach, ciach, napisy, planeta, ładne widoczki nieskażonej ludzką działalnością natury, wodospadzik jakiś a nad wodospadem latający spodek sobie wisi jak gdyby nigdy nic. A któż to idzie sobie koło wodospadu? Na pierwszy rzut oka – Obi Wan Kenobi w kapturze. Ale zaraz zrzuca kaptur a potem (uwaga panie!) resztę przyodziewku i zostaje tylko w takim białym bandażu, na którym jak rozumiem zawisła kategoria R tego filmu. No i okazuje się, że to nie Obi Wan tylko taki przystojny, umięśniony, łysy facet o rysach wybitnie greckich po czym poznajemy, że to pewnie tytułowy Prometeusz. Prometeusz wyciąga kubek z plecaka, patrzy przez chwilę na jego wijącą się zawartość i widocznie stwierdziwszy, że soczek już stosownie sfermentował – wypija go jednym haustem odrzucając głowę w tył jak rasowy słowianin.

Napój jednak okazał się zbyt mocny bo Prometeusza skręciło, przepaliło na wylot, zwaliło z nóg, w rezultacie czego spadł do wodospadu i rozpadł się na DNA. Pić to trzeba umieć jednak. W tym samym czasie latający spodek startuje i odlatuje w kosmos. Najwidoczniej na pokładzie również trwa alkoholowa impreza bo spodek odlatuje pionowo.

Rozumiemy stąd (bośmy przecież inteligentni) że oto życie zostało zasiane na naszej planecie, w którym to wrażeniu utwierdzają nas obrazy dzielących się radośnie komórek i skręcających wesoło dezoksyrybonukleinowych helis.

Po czym jest już rok pański 2089 i dwoje młodych, dobrze zapowiadających się archeologów o imionach Elisabeth oraz Charlie, którzy znajdują w jaskini malowidło sprzed 35 tysięcy lat bezpańskich. Na malowidle owym dostrzegają postać wskazującą gwiazdozbiór, który wcześniej widzieli już na innych, równie starych malowidłach. Z czego wysnuwają wniosek, że tam własnie, w tym gwiazdozbiorze, należy poszukiwać źródeł życia na Ziemi. Cudowny ów zbieg okoliczności niczym jest wobec innego cudu – ktoś daje im trylion dolarów na to, żeby sobie tam polecieli i sprawdzili.

A ten ktoś to pan o nazwisku Weyland (zupełnie przypadkowo podobnym do nazwiska Weyland z “Obcego”), który daje im statek kosmiczny, załogę, pół królestwa w gotówce oraz obie ręce swojej córki w roli szefa wyprawy. Lecą tam ponad dwa lata, każdy w swojej własnej lodówce i po obudzeniu wszyscy mają kłopoty z żołądkiem z wyjątkiem owej córki, która zamiast wymiotować jak wszyscy – robi pompki w stroju złożonym, a jakże, z dwóch białych bandaży.

Lądują na księżycu jednej z planet jednej z gwiazd namalowanych na ścianie jaskini (prawdopodobnie na skutek kaprysu, bo nie wiemy czemu akurat tam) i to lądują tak szczęśliwie, że od razu trafiają w samo sedno czyli w bezpośrednie sąsiedztwo obcych budowli, co jest wyjątkowym fuksiarstwem. No ale kapitan statku jest murzynem o imieniu Janek a wiemy, że jak jakiś Janek dajmy na to prowadzi czołg to nie takie cuda się potrafią dziać.

Lądują i wszyscy hurrraaaa! – wskakują do łazików i dalejże penetrować znalezisko. Bez broni (a potem nawet bez kasków) łażą po zabudowaniach obcej cywilizacji, dotykają wszystkiego i naciskają wszystkie możliwe guziki jakie tylko znajdą ani przez chwilę nie zastanawiając się czy nie jest to detonator albo wezwanie straży pożarnej.

A w naciskaniu prowadzi niejaki David, który jest robotem, z oszczędności (przy kręceniu filmu) nieodróżnialnym od człowieka. Ten co tylko zobaczy to naciska. I to naciska tak, że zawsze mu wszystko działa, odpalają się jakieś filmiki, na których widać kosmitów (w 3D), otwierają się drzwi, no wszystko gra śpiewa i buczy. Oglądają te filmiki i znajdują jeden, na którym kosmicie drzwi głowę przytrzasnęły, pewnie też po pijaku. Idą pod te drzwi, Dawid oczywiście je otwiera i oto tadaaam – znajdują salę a w sali ogromna rzeźba prawie ludzkiej głowy i masa słoików. No i ta odcięta kosmicia głowa też tam była. Zupełnie niezamierzenie przypominała zresztą głowę tego martwego kosmity z “Obcego” (tego z taką jakby trąbką i rozwaloną klatką piersiową). A tu przez radio zapowiedzieli burzę, więc każdy łap co było pod ręką – pani naukowiec Elisabeth łapnęła głowę, Dawid zakosił jeden słoik i w nogi.

Z przygodami dojechali do statku i każdy się zaszył w kąciku i dalejże badać znaleziska. Głowa okazała się być w kasku więc Elisabeth ją wyłuskała i okazało się, że w kasku był taki wypisz wymaluj Prometeusz jak ten pijany z samego początku. Ela zaczęła coś przy nim grzebać, włożyła mu do ucha termometr i wtedy głowa zaczęła puchnąć a potem pękła z hukiem. Co potwierdza przypuszczenie, że właściciel głowy zginął pod wpływem solidnej dawki alkoholu i to alkoholu kiepskiego bo tylko po takim głowa może pękać aż tak spektakularnie. Tknięta podejrzeniem, że owa skłonność do pijatyki może wskazywac na wspólne pochodzenie, Elisabeth bada DNA tego co zostało z łba i wychodzi jej, że DNA jest identyczne z naturalnym czyli z naszym. Z czego się bardzo cieszy, bo to znaczy że ten tryliard dolców jednak nie poszedł w błoto.

A tymczasem Dawid dobrał się do słoika jak do konfitur. W słoiku była taka czarna maź (pewnie z jagód) i android, realizując jakiś najwyraźniej diaboliczny plan wlał naukowcowi Charliemu kropelkę tego jagodowego soku do szampana, którym ów świętował odkrycie (nie sposób tu nie wspomnieć, że Dawid był jedynym niepijącym na pokładzie co czyniło go podejrzanym od samego początku). A Charlie w ramach świętowania popił i poszedł odwiedzić Elę. Przyniósł kwiatka no i w rezultacie skończyli w łóżku. Rano Charlie wstaje, zmachany, idzie do lustra i patrzy że oczy ma całe przekrwione. No daliśmy czadu – myśli sobie i patrzy bliżej a tu nagle coś mu ze źrenicy tak wylazło, rozejrzało się i schowało. Nic to – pomyślał – pewnie kurwiki – i poszedł szukać czegoś na kaca.

A Elisabeth była katoliczką i nosiła na szyi krzyżyk, który co i raz ktoś jej chciał zdjąć. A to że go kłuje albo że może być zakażony albo inne takie. Elisabeth co prawda nie była w kościele od ponad dwóch lat ale krzyżyka sobie pilnowała. Potrafiła na obcej planecie latać bez kasku ale z krzyżykiem. A jak się raz obudziła to zakrzyknęła: “Gdzie jest krzyżyk!” – i od razu zrobiło się swojsko.

Rano wszyscy znowu pojechali do wykopalisk no i zaczęło się. Dwóch kolesi co tam zostało na noc, bo nie zdążyli przed burzą, znaleźli w stanie nie nadającym się do pochówku a Charlie doszedł do wniosku, że to chyba jednak nie kurwiki, pozieleniał na twarzy i ewidentnie przechodził proces zzombienia. Skończyło się to akcją ratunkową, dość nieudaną bo córka Weylanda nie wpuściła zombie na pokład ale w ramach czystości gatunkowej potraktowała go miotaczem ognia. Taka nowoczesna wersja “Dziewczynki z zapałkami”.

No i jak to w piosence – Oooo! Ela! Straciłaś przyjaciela! – a w dodatku Eli na badaniach wyszło, że jest w ciąży. Pewnie ze ś.p. Charliem po pijaku zaszła ale z nim to nomen omen obcowała kilka godzin temu a Dawid (który pełnił rolę pokładowego ginekologa) mówi że wygląda mu to na trzeci miesiąc i że, hm, można powiedzieć że potencjalny potomek ma dość pokaźną wadę genetyczną. Polegającą na tym, że ma inny genotyp w zasadzie. Oraz macki. I że ze względu na przekonania ten typ androida nie wykonuje niestety zabiegów aborcji.

Tu nastąpił krótki (około półsekundowy) konflikt sumienia u pani naukowiec, która mimo noszenia krzyżyka postanowiła jednak nie donosić ciąży i wbrew nauczaniu kościoła i androidów poleciała do takiego automatu na pokładzie, który co prawda też nie robił aborcji ale miał za to program “usuwanie ciała obcego”. Anglik by powiedział: “How convenient”!

Aborcja odbyła się (a jakże) w stroju z dwóch białych bandaży. Ela samoobsługowo walnęła sobie kilka zastrzyków, wlazła do automatu, odpaliła program (a w międzyczasie nienarodzone dziecię zaczęło się intensywnie rodzić) i automat wykonał rodzaj carskiego cięcia z wyjęciem dziecięcia włącznie. Dziecko nie było podobne do mamy ani do taty. Miało kilka macek i przypominało ośmiornicę. Automat zszywkami pozszywał panią naukowiec a zrobił to tak udatnie, że wspomniana w sekundę po zabiegu uciekła z automatu i jeszcze zdążyła wcisnąć guzik, żeby ukatrupić ośmiorniczkę.

No i potem to się działo i działo. Dawid znalazł jednego żywego Prometeusza (rasę tę nazywano w filmie nie wiadomo czemu Inżynierami) i ze staruszkiem Weylandem (który jak się okazało też przyleciał w takim hibernatorze ukrytym w komórce) poszli go obudzić, żeby mu zadać parę kłopotliwych pytań. Ale wiecie jak to jest jak się budzi inżyniera. Wkurzył się, urwał Dawidowi głowę, przyłożył śmiertelnie Weylandowi po czym odpalił statek kosmiczny, który miał w zanadrzu, i dalejże z tą całą śmiercionośną spiżarką pełną jagodowych słoików startować w kierunku Ziemi (też za bardzo nie wiadomo dlaczego akurat na Ziemię).

No ale co w takiej sytuacji robi nasz pancerny Janek? Otóż bohatersko startuje i taranuje owego gburowatego Inżyniera i to tak udatnie, że jego latający obwarzanek spada, toczy się jeszcze przez chwilę po czym definitywnie jest rozbity. W czasie toczenia się, Ela oraz córka Weylanda uciekają po gruncie według najlepszych zajęczych wzorów, tzn zamiast biec w bok, lecą do przodu. Co niestety kończy ród Weylandów w dość gwałtowny i wizualnie nieatrakcyjny sposób.

Ale Ela przeżywa i wraca do kapsuły, którą Jankowi udało się przed samobójczym rajdem wystrzelić. Ku jej zdziwieniu kapsułę zajmuje jednak jej dosyć udane nienarodzone dziecko z mackami, które w międzyczasie sporo przybrało na wadze. Niestety zamiast chwalić się na forach jak to jej bobo urosło, pani naukowiec przemyśliwa jak by tu się dzieciaka definitywnie pozbyć. Nagle drzwi śluzy się wyginają i wpada wkurzony Inżynier. Rzuca się na bezbronną, która jednak resztką sił otwiera drzwi, za którymi przebywał bobasek i bobasek ma pierwszą w życiu szansę zjeść coś solidnego. Aż mu się macki trzęsą z uciechy.

Natomiast zrozpaczona Ela kładzie się na płask i chce umrzeć bo straciła wszelką nadzieję (a pewnie jest i w depresji poporodowej). Chęć ową przerywa jej głos głowy Dawida, która urwana leżała sobie na podłodze i zaproponowała, żeby Ela wpadła i ją podniosła bo co ma tu tak leżeć i się kurzyć skoro zna sposób jak uruchomić i posterować innym statkiem Inżynierów, których zauważył jeszcze kilka w pobliżu. Pani naukowiec myśli sobie – co dwie głowy to nie jedna – niczym biblijna Judyta bierze główkę Dawida, pakuje (jak do kobieta) do torebki i po chwili widać jak statek odlatuje, unosząc ich oboje, tfu!, ich 1,25, w kosmos na poszukiwanie ojczystej planety Prometeuszy.

Poziom spaprania tego filmu jako kontynuatora legendy “Obcego” jest porównywalny do poziomu “Mrocznego widma”. Kosztowna ekspedycja naukowa zachowuje się jak banda idiotów, wszystkie wnętrza i pojazdy błyszczą nowością i wyglądają na nóweczki (w “Obcym” wszystko było wiarygodnie podniszczone) a najlepszy poziom sztuki aktorskiej prezentuje android. Co jest chyba trendem w filmach amerykańskich od czasu kiedy Andy Serkis zagrał Golluma. W dodatku sequel prequela (“Przygody Eli oraz głowy androida w krainie Inżynierów”) wydaje się nieunikniony.  No i gdybym był H.R Gigerem to bym umarł, choćby po to żeby móc obracać się w grobie.

Star Trek dla opornych

S

Drodzy Oporni! Opór jest bezcelowy – oto z czeluści lat 60-tych wylatuje statek kosmiczny “Enterprise” – jedyna we wszechświecie konstrukcja złożona z latającego talerza, silnika odrzutowego i dwóch gigantycznych suszarek do włosów – oraz jego barwna i oryginalnie uczesana załoga. Z okazji obejrzenia przeze mnie wreszcie kilku filmów z serii Star Trek, postanowiłem sformułować  listę kilku spostrzeżeń, które pozwolą Wam się poczuć pewniej w świecie 23-go stulecia (to już niedługo):

  1. Rasy istot we wszechświecie różnią się zasadniczo jedynie poziomem fryzjerstwa męskiego i damskiego. Na planecie Vulcan strzygą tylko to co wystaje spod (prawdopodobnie rzymskiego) hełmu. Nomen omen na Romulusie, preferowaną fryzurą jest “na Myszkę Miki”, natomiast Klingoni nie strzygą się wcale – łysieją tylko od czoła co podobno jest oznaką dużej ilości hormonów męskich a tych Klingonom, włączając w to klingońskie kobiety, przecież nie brak.
  2. Każde trafienie jakie zalicza statek kosmiczny powoduje nieodmiennie, że w sterówce wszystko wybucha i iskrzy a załoga malowniczo sie przewraca (nawet jeśli siedziała). Mimo iskrzenia i wybuchania wszystko nadal działa a załoga nie nabija sobie guzów. Najwidoczniej pomieszczenie wyłożone jest czymś miękkim. Żeby astronauci nie wybijali sobie zębów o klamki, drzwi pozbawione są klamek.
  3. Kiedy jednak faktycznie coś się popsuje i sytuacja jest beznadziejna zawsze znajdzie się jakaś rada. Zazwyczaj ktoś przypomina sobie że należy: “odwrócić polaryzację kwantowego pierścienia antymaterii” lub “przełączyć wektor napięcia w atomowym promienniku aktywującym”, względnie “spiąć baterie mezonowe w laserowym bębnie rotacyjnym”. Każde wulkańskie dziecko o tym wie.
  4. Trzeba uważać z romulańskim piwkiem bo nieźle daje w beret.
  5. Mimo sporej załogi, akcje o charakterze bojowym przeprowadza zawsze sam kapitan, ewentualnie w towarzystwie pokładowego lekarza, nawigatora lub oficera naukowego (to ten od “podnoszenia poziomu w gluonowym adapterze strumienia protonowo-fotonowego”). Uzbrojeni strażnicy pojawiają się dopiero wtedy kiedy kapitan już się upora.
  6. Jeśli pojawią się wcześniej – zginą niechybnie. To może tłumaczyć ich niechęć do wychodzenia przed szereg.
  7. Kapitanowie floty Federacji są rekrutowani wyłącznie spośród osób o traumatycznych doświadczeniach damsko-męskich. Z tego powodu zakochują się raczej niechętnie a jeśli już to ich wybranka ma mniej więcej takie same szanse przeżycia jak dziewczyna Jamesa Bonda. Ewidentnie nie są dobrą partią.
  8. Nawigator nazywa się Czechow i wszyscy się z niego śmieją nie wiedząc, że śmieją się z samych siebie.
  9. Mimo wielu prób, nikomu nie udało się pozbyć Spocka. Spock jest jak bumerang i zawsze jakoś tam wraca. Zjawisko to można tłumaczyć faktem, że jest współproducentem filmu. Względnie reżyserem. A jak nie to chociaż pisze scenariusz. Live long and prosper! – jak mawiają na Vulkanie.
  10. Gdyby “zmiana cechowania turboneutronowego kondensatora hiperprzestrzeni” nie dawała pożądanego rezultatu zawsze można się cofnąć w czasie i wszystko odkręcić. Aż dziw, że ten pomysł nie jest szerzej wykorzystywany do rozwiązywania konfliktów w obrębie Federacji.
  11. Najdłuższym okresem w czasie służby kapitana bojowego statku Federacji jest jego przechodzenie na emeryturę.

Tak teraz patrzę i widzę, że mógłbym nazwać ten wpis w modny sposób: “11 rzeczy które powinieneś wiedzieć o Star Treku”. Ale oprę się tej pokusie, choć opór jak wiadomo – jest bezcelowy.

Ksiądz i 3D

K

W związku z niedawną beatyfikacją JP2 postanowiłem obejrzeć jakiś film religijny a że akurat wszedł na ekrany film o obiecującym tytule “Ksiądz 3D” pomyślałem sobie że zobaczę.

Rzecz się dzieje w przyszłości. W przyszłości jak się okazuje nikt nie pyta “gdzie jest krzyż” bo w zasadzie jest wszędzie. Niektórzy księża mają go nawet w formie czerwonego tatuażu na twarzy, co jest samo w sobie dobrym pomysłem na ograniczenie odpływu z zawodu. Ci z tatuażem to tacy księża z oddziałów specjalnych, takie ichniejsze “Odpuść Dei”. Z tym że nie walczą z szatanem ani nawet z heretykami tylko z wampirami. A konkretnie walczyli. Bo byli tacy dobrzy w tym walczeniu, że wszystkie wybili, resztę zagnali do rezerwatów i w ten sposób sami się, mówiąc slangiem HR-owców – zredukowali.

Mamy tu oczywiste odniesienie do kowbojów, którzy też byli za dobrzy i jak już część indian wybili a resztę zagnali do rezerwatów to też przestali być potrzebni. Zostali tylko szeryfi i ich zastępcy.

Ludzie w tej przyszłości żyją w otoczonych murami miastach (mury są żeby wampiry nie właziły) a w tych miastach, jak u nas – na każdym skrzyżowaniu kościół a co drugą ulicę – konfesjonał. Zredukowani księża palą w kotłowni albo wywożą śmieci więc konfesjonały są automatyczne. Wchodzisz, wysyłasz SMSa, dostajesz zdrowaśki do odmówienia i po sprawie. Poza tym, miasta wyglądają dokładnie tak samo jak to z “Blade Runnera”. Nawet ci sami buddyści przebiegają ulicami co jest o tyle dziwne, że miasto na pierwszy rzut oka – katolickie. Może zresztą dlatego przebiegają a nie idą spokojnie.

A oprócz miast są i wioski. Takie z Dzikiego Zachodu. Nawet szeryfa mają i ten szeryf dobrze strzela. Szeryf i młodociana Lucy (imię również typowo westernowe) mają się ku sobie. Ale pewnej nocy przez wiochę przelatuje sfora wampirów, które turbują tatusia Lucy, konsumują mamusię a samą Lucy zabierają czort wie gdzie. Biedny Szeryf, nie czując się kompetentnym w sprawie wampirów, udaje się do miasta i odszukuje tytułowego księdza, który jak się okazuje jest wujkiem porwanej. Ten z początku traktuje kowboja dość szorstko i bynajmniej nie wita go rubasznym “mów mi wuju!” ale po jakimś czasie, decyduje się porzucić ciepły kąt w kotłowni i wyruszyć na ratunek.

Księża nie jeżdżą w owych czasach żadnym tam Papamobile tylko takimi super-ekstra motocyklami turbo-nitro które wyciągają prawie 300 km/h. Na takich właśnie motorach ksiądz z szeryfem udają się w stronę zachodzącego słońca. Oczywiście zachodzące słońce w kontekście wampirów to nie koniecznie coś z czego człowiek powinien się cieszyć. Ale dla takiego superksiędza, uzbrojonego w ofensywny brewiarz i bojowy krucyfiks, kilka wygłodniałych wampirów nie tworzy większego problemu.

Trzeba tu również dodać, że wampiry tutejsze nie przypominają starego dobrego Draculi. Brak im zupełnie elegancji i postury, latają gołe, bezwłose i w dodatku nie mają hipnotyzujących roznegliżowane kobiety, oczu. W zasadzie w ogóle nie mają oczu i składają się głównie z zebów. Więc o ile walka z nimi może przebiegać na zasadzie “ząb za ząb” to już “oko za oko” w grę nie wchodzi. Dla księży, przyzwyczajonych do litery Pisma, musiał to być spory problem bojowy.

Acha, no i jeszcze jedno. Zamiast rozmnażać się poprzez gryzienie postronnych, wampiry w filmie rozmnażają się jak mrówki. W środku kopca mieszka królowa, składa takie jaja i z nich się nowe wampiry wylęgają. Ale oprócz tego gryzą też postronnych i pogryzieni zamieniają się w takie półwampiry. Z tym że udaje się to tylko wtedy kiedy wampiry gryzą ostrożnie bo w filmie zazwyczaj odgryzają głowę i wtedy o żadnej półwampiryzacji nie ma mowy. Być może sprytny chirurg mógłby jeszcze dokonać frankensteinizacji ale tego elementu do filmu, o dziwo nie wprowadzono.

Kiedy już zmotoryzowani ksiądz i szeryf wyruszają śladem uprowadzonej Lucy, akcja rozwija się na całego. Wszyscy gryzą wszystkich, fruwają bojowe krzyżyki, pastorały wbijają się pod żebro, ksiądz spotyka księdza płci żeńskiej (księdzniczkę?) z którą wcześniej romansował ale celibat ich rozdzielił, wychodzi na jaw, że tytułowy ksiądz ma dziecko ale zupełnie inaczej niż u nas, nie wychowują tego dziecka siostry tylko wychowywał go brat. Znaczy że ta Lucy to córka księdza i od tej pory szeryf nie mówi do niego “wuju” tylko “teściu”.

Na dokładkę okazuje się, że wszystkie wampiry wsiadły do pociągu i pojechały do dużego miasta, żeby sobie popić jak to przy piątku. I że Lucy pojechała razem z nimi. W ten sposób dochodzimy do kulminacji filmu, której Wam już, drodzy czytelnicy, nie zdradzę.

Zastanawia mnie w tym filmie tylko jedno: czy aby ktoś, kto potrafi produkować krew z wina nie powinien być dla wampirów raczej kontrahentem niż wrogiem? Czy nie rozwiązałoby to problemu karmienia ząbkujących wampirzątek? Niestety tego dylematu film nie tylko nie rozwija ale nawet, przezornie, nie dotyka.

Niezniszczalni

N

Temat przedłużenia wieku emerytalnego (taką formułę przeczytać można w gazetach choć jako żywo nie wydaje mi się żeby wiek się przedłużało. Czy to znaczy, że osoby w starszym wieku są jednocześnie osobami o dłuższym wieku?) zataczając coraz szersze kręgi dotarł do Hollywood, na skutek czego przez nasze kina i torrenty przelewa się obecnie fala filmów o emerytowanych (jak wynika z treści – przedwcześnie) agentach, żołnierzach oddziałów bardzo specjalnych czy też, jak w przypadku omawianej produkcji – bandach wysokokwalifikowanych rzezimieszków do wynajęcia.

W tym kontekście, polskie tłumaczenie tytułu jest miłym gestem dystrybutora filmu w stronę naszych rodzimych emerytów. Wszak angielskie “Expendables”, nie da się przetłumaczyć łagodniej niż “Zbędni” (a biorąc pod uwagę treść dzieła – “Mięso armatnie”). Dystrybutor zachował się więc ze wszech miar politycznie poprawnie i dlatego polskie rzesze emerytów (w odróżnieniu od amerykańskich, które i tak nie chodzą do kina bo są zajęci podróżowaniem dookoła świata i drinkami z palemką) mogą z dumą oglądać film o Niezniszczalnych Emerytach.

A Niezniszczalni Emeryci nie zamienili swoich Zielonych Beretów na Moherowe ooo nie – dalej, mimo podeszłego wieku, są czynni zawodowo i czeszą grubą kasę, z politowaniem patrząc na młodszych kolegów na państwowym żołdzie w jakimś Afganistanie czy innym Iraku. Ekipie przewodzi (według starszeństwa) Sylvester Stallone (lat 64), zapewne w ramach kamuflażu bojowego pokryty grubą warstwą kosmetyków a pomagają mu m.in.  Jet Li (lat 47) – myśli o założeniu rodziny,  Dolph Lundgren (lat 53) – mający już lekkie kłopoty z odróżnianiem wrogów od przyjaciół oraz Mickey Rourke (lat 58) – jedyny w tym towarzystwie, który przejawia jeszcze jakieś nieplatoniczne zainteresowanie kobietami. W rolach epizodycznych zobaczyć możemy również gubernatora Arnolda Schwarzeneggera (lat 63) (coraz bardziej podobnego do Terminatora) oraz Bruce’a Willis’a (lat 57), który na tyle wczesnie zrezygnował z dłuższych fryzur, że nikt nie zauważył, że wyłysiał.

No i jest jeszcze jeden wczesny emeryt, Jason Statham (lat 38) najpewniej były agent CBA lub innej instytucji odsyłającej w miarę dziarskich młodzieńców na zasłużoną emeryturę. Polityczna poprawność twórców filmu nie poszła jednak tak daleko aby ukazać choć jedną emerytowaną kobietę. Wszystkie (obie) są w wieku zdecydowanie produkcyjnym.

A film opowiada o tym, jak ów Kabaret Starszych Panów, otrzymuje zlecenie obalenia lokalnego dyktatora na małej wysepce. Nie myśląc długo (bo wszak nie jest to specjalność oddziałów nomen omen specjalnych) Stallone zabiera młodzika Stathama (który w filmie nazywa się Christmas czyli Boże Narodzenie) na wspomnianą wyspę celem dokonania rekonesansu (w tym filmie, podobnie jak w życiu, Boże Narodzenie i Sylwester są sobie bardzo bliscy).

Lądują, jakoś przechodzą przez kontrolę graniczną i idą do knajpy spotkać się ze swoim “kontaktem”. Kiedy kontakt pojawia się i kołysząc biodrami podchodzi do stolika, nawet w podstarzałym umyśle Sylvestra pojawia się skojarzenie z “wtyczką”, które jednakże szybko przegania z głowy bo po pierwsze jest w pracy a po drugie już nie bardzo pamięta o co z tą wtyczką i kontaktem właściwie chodziło. A Boże Narodzenie chwilowo nie jest zainteresowane kobietami bo druga występująca w filmie niewiasta własnie puściła je kantem.

No a w pracy – jak to w pracy. Jadą z kontaktem pooglądać obóz dyktatora a tu nagle łapanka! Zjawia się kilka wozów z żołnierzami co w efekcie prowadzi do aktów przemocy ze strony Sylvestra i Bożego Narodzenia zakończonych wysadzeniem połowy portu i spektakularną ucieczką. Niestety bez kontaktu, który okazał się być nazbyt emocjonalnie związany z krajem i nie chciał rzucić ziemi skąd jej ród.

Potem jednak Sylvester zaczyna sobie to i owo przypominać z czasów młodości kiedy to był jeszcze wczesnym Rocky Balboa i odkrywa w sobie coś, co po dłuższym namyśle i kilku konsultacjach psychoanalitycznych klasyfikuje jako uczucie do pozostawionego na pastwę dyktatora kontaktu. Gnany impulsem postanawia powrócić na wyspę i wyrwać kontakt. Wierni koledzy postanawiają wyruszyć razem z nim.

No i tak dalej i tak dalej. Wszystko oczywiście dobrze się kończy (nawet Boże Narodzenie spodziewa się pod koniec filmu Dzieciątka) i następuje totalny i nieodwołalny happy end.

A my oddychamy z ulgą i zaczynamy cenić filmy o emerytowanych żołnierzach, policjantach, kowbojach i kosmonautach. To w końcu jeden z nielicznych gatunków sztuki filmowej, w której nikt nie myśli o sequelach…

Nein

N

Mam słabość do musicali. A jeśli jeszcze chytry producent wyłoży na plakatach taką na przykład Nicole Kidman, wyciętą żywcem z “Moulin Rouge” i doklei do niej Penelopę Cruz-Cruise to już mnie ma. Tym razem nawet, aby podkreślić jak lubię musicale, nie skorzystałem z wypożyczalni Torrent tylko poszedłem do kina. Takiego wiecie – z popcornem i colą.

Film miał być amerykański ale na pierwszy rzut oka wyglądał na włoski. To znaczy wszyscy bardzo się starali udawać Włochów: nosili czarne okulary, jeździli tylko śmiesznymi włoskimi samochodami (ewentualnie skuterami), palili papierosy bez ustanku i mieli fryzury typu mokra włoszka. I oczywiście mówili po angielsku z akcentem włoskim, co było równie śmieszne jak Brad Pitt mówiący w “Inglorious Basterds” – “Bondziorno” z akcentem amerykańskim (swoją drogą ciekawe jak przyjąłby się w polsce film o anglikach, mówiony po polsku z akcentem angielskim? ;)).

Ponoć tytuł filmu był nawiązaniem do “Osiem i pół” Felliniego. Że niby dziewięć to więcej niż osiem i pół. Ale będąc amerykanami, twórcy filmu zrozumieli “więcej” po swojemu, jak to przy remake’ach – większy balecik, lepsze efekty specjalne, więcej obcych i potworów i dłuższe zęby u wampirów. Mamy zatem balecik. Dużo balecików. Wszystkie wykonywane przez zgrabne panie w strojach niedbałych. Gorseciarki w Los Angeles prawdopodobnie zarobiły fortunę przy produkcji tego obrazu, gdyż nawet Judi Dench, która jak wiadomo nie jest chucherko – zapakowana jest tu w jednej ze scen w coś w rodzaju gorsetu właśnie. Jeśli uznamy, że ten film ma budowę wielopłaszczyznową, to dominującą płaszczyzną jest właśnie ta bieliźniarsko-taneczna.

Ale jak wiadomo z samych gaci i podwiązek filmu się nie zrobi (no dobrze, może zrobi ale pod warunkiem że ktoś te gacie zdejmie a podwiązki odepnie) więc konieczny był również jakiś pozagarderobiany scenariusz. I tutaj scenarzysta wykazał się makiawelicznym wręcz sprytem i przebiegłością: ponieważ nic mu nie przychodziło do głowy, napisał scenariusz o facecie, któremu nic (oprócz tego co wszystkim) nie przychodzi do głowy i który się męczy bo nie może napisać scenariusza. Takie chińskie pudełko, zwane u nas częściej “schematem ruskiej babuszki”. Pomysł, jak widać, sprytny i żałowałem tylko, że główny bohater, alter ego scenarzysty, niejaki słynny rezyser Guido Contini (bo we włoszech podobno reżyserzy zajmują się pisaniem scenariuszy, taka specyfika i egzotyka wiecie) nie wpadł w filmie na pomysł zrobienia filmu o reżyserze, który nie ma pomysłu na film. Wtedy to już by była pełna rekurencja i można by owo dzieło opychać wydziałom informatyki na uniwersytetach w ramach pomocy naukowej.

Ale najwyraźniej wpadanie na jakiekolwiek pomysły nie mieściło się w charakterystyce postaci Guido Continiego, który to twórca przez ponad dwie godziny projekcji miota się po ekranie i nic nie może wymyślić poza tym, że chce wrócić do żony i w związku z tym sprowadza sobie do hotelu swoją zasłużoną i długoletnią kochankę (długoletniość niestety widać już deczko po Penelopie Cruz-Cruise), całuje się z (baczność!) Amerykańską Gwiazdą Filmową Nicole Kidman (spocznij!) i ogólnie klei się, z wzajemnością, do wszystkich przedstawicielek płci choćby trochę pięknej w zasięgu wzroku (ograniczonego oczywiście nieco przez czarne okulary, które jak wie każdy amerykanin – nosi się bezustannie będąc Włochem). Jedyną kobietą w filmie, do której bohater nie klei się seksualnie jest Sophia Loren, grająca jego zmarłą matkę. Swoją drogą musi to być przykre dla Sophii, że obecnie zatrudniają ją tylko w rolach osób umarłych. Ale z drugiej strony, daje jej to szansę zagrania jeszcze wielu ról w bezustannie powstających filmach o zombie (Zombieland 2?) a ukoronowaniem jej kariery może być nawet rola w którejś kolejnej ekranizacji Hamleta. Rola ducha ojca Hamleta to przecież łakomy kąsek dla każdego prawdziwego aktora dramatycznego.

Bardzo ciekawie jest w filmie “Dziewięć” ukazana organizacja włoskiego przemysłu filmowego. Okazuje się bowiem, że we Włoszech, mimo braku jakiegokolwiek scenariusza a nawet pomysłu na scenariusz, spragniona pracy ekipa (a każdy kto kiedykolwiek współpracował z obywatelami Italii wie jakie to psy na robotę) zamiast, w ramach postojowego, leżeć sobie nad Tybrem albo na plaży w Ostii – pracuje że aż furczy. Scenografowie budują monumentalne dekoracje w kształcie ruin, specjalistka od kostiumów szyje na potęgę gorsety i pierzaste boa, na castingach zatrudniane są piękne kobiety, wszyscy biegają, dzwonią, ustalają, producent produkuje, murarz domy muruje etc. Oczywiście oglądając niektóre filmy włoskie, człowiek może odnieść wrażenie, że posiadają one scenariusz, który musiał spiąć to co ekipa naprodukowała losowo przed powstaniem scenopisu. Jak na przykład ten z Mastroiannim i wielką małpą. Tu jednak film w końcu nie powstaje, murarze burzą ten fragment Coloseum, który w międzyczasie postawili, aktorki lądują w nocnych klubach a tytuł filmu “Italia” wraca do bębna maszyny losującej i może zostanie wykorzystany przy okazji innego filmu bez scenariusza.

No dobrze, dobrze powiecie. Ale u Felliniego też tak przecież było. Różnica jest taka, że to co u Felliniego, mimo chaosu, trzymało się kupy – tu się nie trzyma. Że to co u Felliniego było oniryczne – tu jest dysonansem. Zamiast magii mamy żonglerkę, zamiast artysty – manekin. W dodatku co chwilę akcja zostaje przerwana bo trzeba pokazać balecik i gorsety. Jednak włosi lepiej robią amerykańskie westerny niż amerykanie – włoskie filmy. Amen.

Jak Iwan nie został papieżem

J

Przeczytałem gdzieś, że “Anioły i Demony” są lepszym filmem niż “Kod Leonarda da Vinci”. “Kodu..” nie widziałem, więc dzięki wypożyczalni filmów Torrent, zassałem sobie rzeczone “Anioły…” w celu spędzenia wieczoru przy filmie lepszym niż ten o da Vinci. I niestety – jak Albert Einstein dobrze wyszedł na relatywizmie tak ja – nader kiepsko.

Einstein przyszedł mi na myśl nieprzypadkowo, bo film zaczyna się od zdemaskowania faktu, że Wielki Zderzacz Hadronów służy (w ramach lewizny) Watykanowi do tworzenia antymaterii. Nie bardzo wiemy po co, więc możemy się tylko domyślać, że jest to wyraz antymaterialistycznych tendencji kościelnych hierarchów. W tym kontekście naprodukowanie antymaterii zrównoważyłoby nadmiar zgromadzonej przez kościół materii i rachunek na Sądzie Ostatecznym wyszedłby na zero. Sprytne.

Ale póki co, technologia jeszcze raczkuje i wyprodukowano jedynie ze trzy puszki tej antymaterii. W dodatku jedną ktoś ukradł, jak to na budowie. Ktoś niewątpliwie obeznany ze Starym Testamentem bo zgodnie z maksymą “oko za oko…” wyłupił rzeczone oko księdzu profesorowi, żeby otworzyć taki zamek co się otwierał na wzór siatkówki. W dodatku niewątpliwie w trakcie szamotaniny poszedł jakiś ząb. Tak zazębia się akcja filmu.

A tu jeszcze na dokładkę umarł aktualny papież. Filmowa wersja kardynała Dziwisza (w której to roli przystojny jak zwykle Ewan McGregor) popłakuje nad trumną, lud na placu św. Piotra płacze i pokrzykuje swoje “Santo Subito” a kardynałowie zadają sobie w duszy pytanie “Who’s next?”. Może tym razem murzyn? Albo chińczyk, żeby nie było że się jest pod wpływem Stanów Zjednoczonych?

W tym samym czasie ciszę basenu Toma Hanksa (grającego tam profesora, choć wszyscy wiedzą, że jest Forrestem Gumpem) przerywa tajemniczy, ubrany w garnitur mężczyzna. Ponieważ udało mu się wejść na basen bez kąpielówek i czepka, widać od razu że to tajny agent. Jak się okazuje, jest to tajny agent watykańskiej policji, który w krótkich żołnierskich słowach namawia profesora do udania się z nim do Watykanu i rozwikłania Zagadki. Zagadka polega na tym, że tajemnicza organizacja Iluminatów oprócz puszki z antymaterią zwinęła również czterech najfajniejszych kardynałów i wystosowała faksem oraz przy pomocy materiału wideo, stosowne pogróżki.

“Puszki – pogróżki, puszki – pogróżki…” – mruczy pod nosem profesor Hanks ale po chwili porzuca ów trop i koncentruje się na faktach. A właściwie na faksach. I zanim płozy helikoptera dotkną watykańskiego lotniska – Hanks wie już wszystko z racji swojej niebywałej erudycji i intuicji. Z rzeczonego lotniska odbiera go jeszcze wyższy rangą szef tajnej służby i prowadzi do siedziby innej służby – Gwardii Szwajcarskiej (to niebywałe jak na tak małym skrawku ziemi jak Watykan jest się w stanie zmieścić tyle tajnych służb. I jeszcze papież). A u szefa barwnie ubranych chłopaków z Gwardii Szwajcarskiej, Hanks poznaje urodziwą asystentkę księdza od antymaterii (skądinąd bujnie zaopatrzoną w materię tu i ówdzie).

No i się okazuje, że Iluminaci nie dość że transmitują poprzez “bezprzewodową kamerę” wizerunek skradzionej puszki z antymaterią, w której nieubłaganie kończy się bateria (a jak się bateria skończy to będzie ogromne BUM zgodnie ze wzorem erównasięemcekwadrat) to jeszcze deklarują unicestwianie porwanych hierarchów w tempie 1 kardynała/godzinę.

Ale cóż to dla Forresta. Nie dość, że zagina wszystkich obecnych z regulaminów obowiązujących w Watykanie, to jeszcze gdzie spojrzy albo co usłyszy to od razu wie co dalej robić. Zobaczy dajmy na to posąg anioła z wykałaczką i już wie, że ta wykałaczka wskazuje kierunek, w którym trzeba biec. A jak popatrzy na książkę to niechybnie wypatrzy niewidzialny znak na marginesie i już wie gdzie trzeba lecieć ratować kardynała.  W związku z tym dalsza część filmu przebiega pod hasłem “Run Forrest! Run!”.

Niestety mimo sprintu, kardynałowie padają jak muchy i dopiero czwartego udaje się jako tako uratować. Ale gdzie jest puszka z antymaterią? (której w międzyczasie zapaliło się światełko “Bettery low”). Być może zwykły człowiek poszedłby na łatwiznę i przy pomocy dwóch samochodów z radiopelengiem namierzył nadającą, bezprzewodową kamerę w pół godziny, ale to zrujnowałoby scenariusz i spowodowało nieuchronną półtoragodzinną dłużyznę. Więc szef gwardii (w międzyczasie podejrzany o sprzyjanie Iluminatom) wyłącza prąd całym dzielnicom, żeby sprawdzić kiedy zgaśnie lampka przy kamerze (skądinąd skoro zaciemnienie działa na glony w akwarium to czemu nie miałoby działać na Iluminatów) a Forrest biega i co dobiegnie to widzi nowe wskazówki.

Zanim czas dobiegnie końca, dobiega zatem do puszki wraz z panią asystent i Iwanem-Dziwiszem McGregorem i tu lipa: okazuje się że za mało prądu w bateryjce zostało i nie da się jej wymienić jeśli nie jest się wyjątkowo odważnym i zdesperowanym saperem bez rodziny i z uporządkowanymi sprawami osobistymi. I tu Iwan dopuszcza się aktu bohaterstwa – bierze puszkę, wsiada do helikoptera i fruuuu wysoko wysoko. W dodatku wyskakuje w połowie lotu na spadochronie (który jak wiadomo każdy klecha ma pod sułtanną) i szczęśliwie (choć w stanie potłuczonym) ląduje. A na niebie odbywają się antymateryjne fajerwerki.

Po czym następuje tzw. scenariuszowy twist – tak głupi, tak bezdennie głupi, że już lepiej by było gdyby Iwan po swoim bohaterskim skoku został tym papieżem. Ale nie zostaje i na domiar złego pali się ze wstydu a my pozostajemy z niedopitym piwem w ręku, ważąc w myślach czy opłaca się nam rzucić nim w nasz własny, w końcu, ekran.

Terminator zbawiony

T

Film opowiada o Johnie Connorze – takim Dudajewie z przyszłości, który wraz z garstką (to ważne słowo w kinematografii – większość recenzji do obecnie kręconych filmów zawiera słowo “garstka”) niedobitków po wojnie atomowej walczy w ruchu oporu. Wojna była tym razem nie z ruskimi tylko z jednym dużym komputerem, który uzyskał samoświadomość. Jak powszechnie wiadomo komputery uzyskujące świadomość nieodmiennie komunikują ten fakt światu przy pomocy głowic jądrowych. Zatem film opowiada o zmaganiach ruchu oporu z maszynami, zawierającymi m.in. oporniki (tzw. budowa ramowa dzieła).

Ale to byłoby zbyt proste. John Connor miał matkę, którą w beztroskiej młodości nawiedził (przenosząc się w czasie) mordziasty i zdecydowanie nieprzyjemny robot-terminator w postaci Arnolda Sz. oraz przystojny i zdecydowanie miły przyszłościowy ułan Kyle Rees, który miał ją przed Arnoldem obronić (podobieństwo nazwiska ułana do Keeanu Reevesa jest zapewne przypadkowe). No i chociaż udało mu się obronić mamuśkę przed robotem, nie był w stanie obronić jej czci dziewczęcej przed swoim własnym ułańskim urokiem, skutkiem czego począł się wspomniany na początku John Connor. W reakcji na ten fakt, Kyle zrobił to, co zrobiłby na jego miejscu każdy przyzwoity ułan, tzn. zginął w walce, półosierocając biednego małego Jasia.

John Connor wyrastał zatem bez ojca ale za to co i rusz w towarzystwie jakiegoś innego terminatora, nasyłanego z przyszłości to przez wrogie maszyny, to znowu przez siebie samego. Terminatorów podobno było kilku i kiedy raz Jasiu nakrył mamę w łóżku z jakimś facetem, ta uparcie twierdziła że to też terminator. Tyle że terminujący w zakładzie stolarskim.

No i potem była ta wojna, a po wojnie jak to po wojnie – czystki i prześladowania. Pośród nich właśnie John Connor – już pełna, licencjonowana sierota – odsłuchuje na magnetofonie kasetowym “Kasprzak” taśmy ze złotymi myślami i przestrogami swojej mamusi. A wiodącą złotą myślą tych taśm było to, żeby John w zawierusze wojennej nie zapomniał wysłać w odpowiednim czasie w przeszłość swojego tatusia – Kyle Reesa.

Tak właśnie zawiązuje się akcja filmu “Terminator – salvation”. Ale że zawiązana jest słabo co i rusz się rozwiązuje i cały film się o te rozwiązane wątki potyka. Żeby rzecz jeszcze bardziej skomplikować, pojawia się na dokładkę prototyp terminatora, grany przez aktora nieporównanie mniej barczystego niż Arnold. Okazuje się przy okazji, że superkomputer (ten co to uzyskał samoświadomość) w zaciszach swojej serwerowni podczytywał sobie powieści dla dorastających panienek. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że konstruując terminatora wbudował mu żywe ludzkie serce zamiast porządnej opancerzonej pompki?

A potem jest sporo całkiem fajnej łupaniny, fruwających łusek, sześciolufowych obrotowych działek, które tak wszyscy kochamy i atomowych grzybków. I gdyby nie okropnie, potwornie wręcz spaprany finał, sfinalizowany odlotem w stronę zachodzącego słońca – całość dałaby się jakoś obejrzeć.

Więc jak ktoś jeszcze nie był to niech wyjdzie zaraz po tym jak komputer spektakularnie wybucha. I niech se z boku siądzie żeby mu było łatwo wyjść.

Transporter 3

T

Pasjami lubię oglądać trzecie części filmów. O ile pierwszy sequel robiony jest jeszcze z nadzieją, że przebije się popularność oryginału i wejdzie się do wąskiego panteonu reżyserów, którym się ta sztuka udała, o tyle trójka robiona jest zawsze na luzie bo wiadomo, że się nie uda a chodzi tylko o to żeby zarobić. Ta czystość intencji sprawia, że trzecie części pozbawione są zazwyczaj owego drugoczęściowego zadęcia a ponieważ zazwyczaj pozbawione są również znacznej części pierwotnego budżetu – reżyser musi trochę pogłówkować.

No i w przypadku Transportera 3 – pogłówkował. Dla tych, którzy nie oglądali żadnego z Transporterów, streszczę iż film opowiada o kierowcy. Znamy takie filmy. Nie jest to jednak remake swojskiej “Drogi” a Jason Stetham w niczym nie przypomina Wiesława Gołasa. Stetham z pewnością nie spala rankiem “petów dwóch” i słodzi jak trza herbatę (choć sądząc z postury robi to przy pomocy aspartamu lub anabolików). Stehtam nie wkłada waciaka przed wejściem do swojego Stara – on wkłada elegancki garnitur przed wejściem do swojego Audika. I choć, podobnie do Gołasa, świadczy usługi transportowe, to zazwyczaj sprowadzają się one do przewiezienia niewielkiej tajemniczej walizeczki lub koperty a nie rur i blach do budowy rurociągu w Rębieszewie.

Tym razem Jason bierze robotę wbrew swojej woli. Jakiś hipermafiozo działający na rynku wschodnim (ulubiony ostatnio rodzaj mafiozów w filmie amerykańskim. Cosa Nostra jest ewidentnie w odwrocie) przy pomocy gazrurki (ulubiony rodzaj oddziaływania rynków wschodnich na zachodnie) pozbawia go przytomności, kluczyków do samochodu  i garderoby. Kiedy bohater odzyskuje władzę w członkach, mafiozo oddaje mu garnitur i wypucowaną audicę (co jest pewnym scenariuszowym zgrzytem bo przecież wiadomo, że ci ze wschodu nie oddają samochodów) i komunikuje mu, że oto zawarli ustną umowę o usługę transportową a zamiast GPSa i tachometru, na straży jej rzetelnego wykonania stać będzie błyszcząca, zatrzaśnięta na mocarnym przegubie kierowcy wybuchowa bransoleta. Oddali się taki od wozu na więcej niż sto metrów i bum!

No a potem – jak to w Transporterach bywa – dużo i szybko jeżdżą a Stetham bije po twarzach wszystkich nasyłanych na niego mordali. W pewnym momencie, znużony monotonią tego bicia po mordzie ręką, zaczyna ich bić swoją garderobą: dusi krawatem, pozbawia przytomności maryna-rką, dziesiątkuje białą koszulą. Aż boję się pomyśleć co by im zrobił swoimi majtkami ale na szczęście napastnicy wyczerpali się zanim doszedł do paska od spodni.

W związku z bransoletą, akcja filmu nigdy nie oddala się na więcej niż sto metrów od samochodu, co z pewnością jest okolicznością nader pożądaną przez reklamodawcę (tak się robi product placement panowie!). W kluczowym momencie główny bohater zabiera swój samochód nawet do pociągu pospiesznego (nie wykupując zresztą dla niego miejscówki), co może dziwić przedstawicieli cywylizacji zachodnich, ale dla nas jest przecież odruchem jak najbardziej normalnym – kiedy już się ma takie audi to nie można go spuszczać z oka bo ukradną. Ta kulturowa różnica niweczy nieco wysiłki scenarzystów aby zaskoczyć nas jakąś niecodzienną sytuacją.

Oczywiście wszystko kończy się dobrze a główny badguy ginie w płomieniach jak to zwykle robią badguy’e. Z filmu zaś płyną różnorakie morały:

  1. Garnitur z Wólczanki może zabić.
  2. Nie należy się nazbyt oddalać od swojego samochodu.
  3. Dobry mechanik samochodowy potrafi włamać się przez Internet do Pentagonu.
  4. Liczy się to co się ma pod maską.
  5. Kobieta na przednim siedzeniu to nieszczęście.
  6. Kobieta na tylnym siedzeniu to drzemiące nieszczęście.
  7. Poduszki powietrzne w audi nie otwierają się nawet kiedy skoczy się samochodem z mostu na jadący pociąg.
  8. Oprócz ręcznego i nożnego należy posiadać również hamulce moralne.

Nie noszę stringów

N

Nabyłem niedawno trójpłytowy album z piosenkami z filmów wytwórni Disney’a.  Piosenki z filmów dla dzieci znaczy się. Słucham ja tego, słucham (nierzadko w oryginale bo akurat posiadam język angielski) i włos, jeszcze gęsty, podnosi mi się na głowie! Otóż taka, dajmy na to, piosenka z Pinokia aż kipi od podskórnej pornografii! Żeby zwrócić uwagę opinii publicznej na ten niebezpieczny dla rozwoju naszych milusińskich fakt, postanowiłem przetłumaczyć poprawnie (a nie eufemistycznie, jak zrobił to polski dystrybutor filmu) owo dyszące wyuzdaną erotyką dzieło.

Oto one. Piosenka nazywa się “I’ve got no strings” czyli “Nie noszę stringów“. Przy okazji wyszło na jaw dlaczego Pinokiowi w “Shreck’u” tak wydłużył się nos kiedy kazali mu powiedzieć, że nie nosi skórzanej bielizny…

Pinokio
Dziś stringi nie
spinają mnie
dziś mogę robić to co chce
Było mnie
w tych stringach źle
więc w końcu zdjąłem jeHi-ho to czasu znak
od dziś będę chodził tak
Wolny jak jakiś ptak
gdy wiosenny wieje wiatrGdy stringów brak
to frajdę mam
już mnie nie zwiąże byle cham
Żaden mnie
nie ciągnie drut –
nie wdziewam nic pod spód

Duńska pacynka
    Bez stringów twój
swobodny sztych
niech dziabie mnie nad Zuider Zee
Ja, Ja, Jaaaa…
Gdy kochasz mnie
swe stringi przegryzę

Francuska laleczka
Bez stringów ci
Comme ci comme ca
Twój savoire-faire jest ooh la la!
Ja stringi mam
lecz entre nous
odetnę je. C’est tout!

Rosyjska lala
    Jest gdzieś nad Wołgą klub
mam tam jutro rendezvous
z Iwanem jak ze snu
ale wolę z tobą pójść, hey!

Pinocchio
I’ve got no strings
To hold me down
To make me fret, or make me frown
I had strings
But now I’m free
There are no strings on meHi-ho the me-ri-o
That’s the only way to go
I want the world to know
Nothing ever worries meI’ve got no strings
So I have fun
I’m not tied up to anyone
They’ve got strings
But you can see
There are no strings on me

Dutch puppet
    You have no strings
Your arms is free
To love me by the Zuider Zee
Ya, ya, ya
If you would woo
I’d bust my strings for you

French puppet
You’ve got no strings
Comme ci comme ca
Your savoire-faire is ooh la la!
I’ve got strings
But entre nous
I’d cut my strings for you

Russian puppet
Down where the Volga flows
There’s a Russian rendezvous
Where me and Ivan go
But I’d rather go with you, hey!

James Bond

J

Ja Bonda to kocham od dziecka, kiedy jeszcze za komuny uczęszczałem na półlegalne projekcje filmów o agencie Jej Królewskiej Mości w lokalnym Klubie Fantastyki. Projekcje oczywiście z kasety VHS, niejednokrotnie z niemieckim dubbingiem i czytaną przez jednego kolegę listą dialogową przetłumaczoną tak, że dzisiaj wyśmiano by ją na napisy.info.

No i bardzo mi w związku z tym przykro, że muszę zjechać nowego Bonda. Bo choć jego nowe wcielenie spodobało mi się w Casino Royale to podczas oglądania kontynuacji poczułem głód. Ja chcę prawdziwego Bonda! No dobrze. Ok. Można sobie było odpocząć od bondowskiej franczyzy przez jeden odcinek ale ja chcę mojego Bonda back!

Sami powiedzcie, co to za 007, który przez cały film za najbardziej wyszukany elektroniczny gadżet ma komórkę Sony Ericsson? I który w scenie otwierającej daje się gonić bandytom, o mało nie przypłacając tego pościgu życiem, zamiast jak to miał w zwyczaju odpalić rakiety zza tablicy rejestracyjnej, rozlać olej lub w ostateczności rozwinąć skrzydła i odlecieć? Co to za Bond ja się pytam, który kiedy mu ostrzeliwują samolot daje się zestrzelić jak dziecko zamiast przeskoczyć na wrogi aeroplan i natłuc złemu pilotowi po mordzie? A co do sceny ze spadochronem, to niech filmowcy pooglądają sobie Moonrakera. Tam jest wzorcowa (notabene robiona nie na komputerze tylko podczas prawdziwego spadania) scena ze spadochronem.

Poza tym proszę specjalistów od bijatyk, żeby nieco zwolnili tempo. Ja może już stary jestem ale przy niektórych mordobiciach momentami w ogóle nie wiedziałem kto aktualnie leje kogo (co istotnie wpływało na poziom suspensu, zwłaszcza że mordobicie odbywało się w suspensie właśnie i to dyndającym). Rozumiem, że w epoce montażu cyfrowego, robienie ujęć po dwie klatki nie sprawia takich problemów jak kiedyś, kiedy trzeba je było kleić, ale zważcie panowie montażyści, że w takim szybkim tempie widzom się wszystko rozmywa a przy okazji rozmywa się product placement.

I na ostatek, prośba od starego gadżeciarza. Nie róbcie mi tego, żebym miał lepszą komórkę niż James Bond. Przecież on jest od tego żeby mu zazdrościć.

 

Kategorie

Instagram