Terminator zbawiony

Film opowiada o Johnie Connorze – takim Dudajewie z przyszłości, który wraz z garstką (to ważne słowo w kinematografii – większość recenzji do obecnie kręconych filmów zawiera słowo “garstka”) niedobitków po wojnie atomowej walczy w ruchu oporu. Wojna była tym razem nie z ruskimi tylko z jednym dużym komputerem, który uzyskał samoświadomość. Jak powszechnie wiadomo komputery uzyskujące świadomość nieodmiennie komunikują ten fakt światu przy pomocy głowic jądrowych. Zatem film opowiada o zmaganiach ruchu oporu z maszynami, zawierającymi m.in. oporniki (tzw. budowa ramowa dzieła).

Ale to byłoby zbyt proste. John Connor miał matkę, którą w beztroskiej młodości nawiedził (przenosząc się w czasie) mordziasty i zdecydowanie nieprzyjemny robot-terminator w postaci Arnolda Sz. oraz przystojny i zdecydowanie miły przyszłościowy ułan Kyle Rees, który miał ją przed Arnoldem obronić (podobieństwo nazwiska ułana do Keeanu Reevesa jest zapewne przypadkowe). No i chociaż udało mu się obronić mamuśkę przed robotem, nie był w stanie obronić jej czci dziewczęcej przed swoim własnym ułańskim urokiem, skutkiem czego począł się wspomniany na początku John Connor. W reakcji na ten fakt, Kyle zrobił to, co zrobiłby na jego miejscu każdy przyzwoity ułan, tzn. zginął w walce, półosierocając biednego małego Jasia.

John Connor wyrastał zatem bez ojca ale za to co i rusz w towarzystwie jakiegoś innego terminatora, nasyłanego z przyszłości to przez wrogie maszyny, to znowu przez siebie samego. Terminatorów podobno było kilku i kiedy raz Jasiu nakrył mamę w łóżku z jakimś facetem, ta uparcie twierdziła że to też terminator. Tyle że terminujący w zakładzie stolarskim.

No i potem była ta wojna, a po wojnie jak to po wojnie – czystki i prześladowania. Pośród nich właśnie John Connor – już pełna, licencjonowana sierota – odsłuchuje na magnetofonie kasetowym “Kasprzak” taśmy ze złotymi myślami i przestrogami swojej mamusi. A wiodącą złotą myślą tych taśm było to, żeby John w zawierusze wojennej nie zapomniał wysłać w odpowiednim czasie w przeszłość swojego tatusia – Kyle Reesa.

Tak właśnie zawiązuje się akcja filmu “Terminator – salvation”. Ale że zawiązana jest słabo co i rusz się rozwiązuje i cały film się o te rozwiązane wątki potyka. Żeby rzecz jeszcze bardziej skomplikować, pojawia się na dokładkę prototyp terminatora, grany przez aktora nieporównanie mniej barczystego niż Arnold. Okazuje się przy okazji, że superkomputer (ten co to uzyskał samoświadomość) w zaciszach swojej serwerowni podczytywał sobie powieści dla dorastających panienek. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że konstruując terminatora wbudował mu żywe ludzkie serce zamiast porządnej opancerzonej pompki?

A potem jest sporo całkiem fajnej łupaniny, fruwających łusek, sześciolufowych obrotowych działek, które tak wszyscy kochamy i atomowych grzybków. I gdyby nie okropnie, potwornie wręcz spaprany finał, sfinalizowany odlotem w stronę zachodzącego słońca – całość dałaby się jakoś obejrzeć.

Więc jak ktoś jeszcze nie był to niech wyjdzie zaraz po tym jak komputer spektakularnie wybucha. I niech se z boku siądzie żeby mu było łatwo wyjść.

Skomentuj

Kategorie

Instagram