Pasjami lubię oglądać trzecie części filmów. O ile pierwszy sequel robiony jest jeszcze z nadzieją, że przebije się popularność oryginału i wejdzie się do wąskiego panteonu reżyserów, którym się ta sztuka udała, o tyle trójka robiona jest zawsze na luzie bo wiadomo, że się nie uda a chodzi tylko o to żeby zarobić. Ta czystość intencji sprawia, że trzecie części pozbawione są zazwyczaj owego drugoczęściowego zadęcia a ponieważ zazwyczaj pozbawione są również znacznej części pierwotnego budżetu – reżyser musi trochę pogłówkować.
No i w przypadku Transportera 3 – pogłówkował. Dla tych, którzy nie oglądali żadnego z Transporterów, streszczę iż film opowiada o kierowcy. Znamy takie filmy. Nie jest to jednak remake swojskiej “Drogi” a Jason Stetham w niczym nie przypomina Wiesława Gołasa. Stetham z pewnością nie spala rankiem “petów dwóch” i słodzi jak trza herbatę (choć sądząc z postury robi to przy pomocy aspartamu lub anabolików). Stehtam nie wkłada waciaka przed wejściem do swojego Stara – on wkłada elegancki garnitur przed wejściem do swojego Audika. I choć, podobnie do Gołasa, świadczy usługi transportowe, to zazwyczaj sprowadzają się one do przewiezienia niewielkiej tajemniczej walizeczki lub koperty a nie rur i blach do budowy rurociągu w Rębieszewie.
Tym razem Jason bierze robotę wbrew swojej woli. Jakiś hipermafiozo działający na rynku wschodnim (ulubiony ostatnio rodzaj mafiozów w filmie amerykańskim. Cosa Nostra jest ewidentnie w odwrocie) przy pomocy gazrurki (ulubiony rodzaj oddziaływania rynków wschodnich na zachodnie) pozbawia go przytomności, kluczyków do samochodu i garderoby. Kiedy bohater odzyskuje władzę w członkach, mafiozo oddaje mu garnitur i wypucowaną audicę (co jest pewnym scenariuszowym zgrzytem bo przecież wiadomo, że ci ze wschodu nie oddają samochodów) i komunikuje mu, że oto zawarli ustną umowę o usługę transportową a zamiast GPSa i tachometru, na straży jej rzetelnego wykonania stać będzie błyszcząca, zatrzaśnięta na mocarnym przegubie kierowcy wybuchowa bransoleta. Oddali się taki od wozu na więcej niż sto metrów i bum!
No a potem – jak to w Transporterach bywa – dużo i szybko jeżdżą a Stetham bije po twarzach wszystkich nasyłanych na niego mordali. W pewnym momencie, znużony monotonią tego bicia po mordzie ręką, zaczyna ich bić swoją garderobą: dusi krawatem, pozbawia przytomności maryna-rką, dziesiątkuje białą koszulą. Aż boję się pomyśleć co by im zrobił swoimi majtkami ale na szczęście napastnicy wyczerpali się zanim doszedł do paska od spodni.
W związku z bransoletą, akcja filmu nigdy nie oddala się na więcej niż sto metrów od samochodu, co z pewnością jest okolicznością nader pożądaną przez reklamodawcę (tak się robi product placement panowie!). W kluczowym momencie główny bohater zabiera swój samochód nawet do pociągu pospiesznego (nie wykupując zresztą dla niego miejscówki), co może dziwić przedstawicieli cywylizacji zachodnich, ale dla nas jest przecież odruchem jak najbardziej normalnym – kiedy już się ma takie audi to nie można go spuszczać z oka bo ukradną. Ta kulturowa różnica niweczy nieco wysiłki scenarzystów aby zaskoczyć nas jakąś niecodzienną sytuacją.
Oczywiście wszystko kończy się dobrze a główny badguy ginie w płomieniach jak to zwykle robią badguy’e. Z filmu zaś płyną różnorakie morały:
- Garnitur z Wólczanki może zabić.
- Nie należy się nazbyt oddalać od swojego samochodu.
- Dobry mechanik samochodowy potrafi włamać się przez Internet do Pentagonu.
- Liczy się to co się ma pod maską.
- Kobieta na przednim siedzeniu to nieszczęście.
- Kobieta na tylnym siedzeniu to drzemiące nieszczęście.
- Poduszki powietrzne w audi nie otwierają się nawet kiedy skoczy się samochodem z mostu na jadący pociąg.
- Oprócz ręcznego i nożnego należy posiadać również hamulce moralne.