W związku z niedawną beatyfikacją JP2 postanowiłem obejrzeć jakiś film religijny a że akurat wszedł na ekrany film o obiecującym tytule “Ksiądz 3D” pomyślałem sobie że zobaczę.
Rzecz się dzieje w przyszłości. W przyszłości jak się okazuje nikt nie pyta “gdzie jest krzyż” bo w zasadzie jest wszędzie. Niektórzy księża mają go nawet w formie czerwonego tatuażu na twarzy, co jest samo w sobie dobrym pomysłem na ograniczenie odpływu z zawodu. Ci z tatuażem to tacy księża z oddziałów specjalnych, takie ichniejsze “Odpuść Dei”. Z tym że nie walczą z szatanem ani nawet z heretykami tylko z wampirami. A konkretnie walczyli. Bo byli tacy dobrzy w tym walczeniu, że wszystkie wybili, resztę zagnali do rezerwatów i w ten sposób sami się, mówiąc slangiem HR-owców – zredukowali.
Mamy tu oczywiste odniesienie do kowbojów, którzy też byli za dobrzy i jak już część indian wybili a resztę zagnali do rezerwatów to też przestali być potrzebni. Zostali tylko szeryfi i ich zastępcy.
Ludzie w tej przyszłości żyją w otoczonych murami miastach (mury są żeby wampiry nie właziły) a w tych miastach, jak u nas – na każdym skrzyżowaniu kościół a co drugą ulicę – konfesjonał. Zredukowani księża palą w kotłowni albo wywożą śmieci więc konfesjonały są automatyczne. Wchodzisz, wysyłasz SMSa, dostajesz zdrowaśki do odmówienia i po sprawie. Poza tym, miasta wyglądają dokładnie tak samo jak to z “Blade Runnera”. Nawet ci sami buddyści przebiegają ulicami co jest o tyle dziwne, że miasto na pierwszy rzut oka – katolickie. Może zresztą dlatego przebiegają a nie idą spokojnie.
A oprócz miast są i wioski. Takie z Dzikiego Zachodu. Nawet szeryfa mają i ten szeryf dobrze strzela. Szeryf i młodociana Lucy (imię również typowo westernowe) mają się ku sobie. Ale pewnej nocy przez wiochę przelatuje sfora wampirów, które turbują tatusia Lucy, konsumują mamusię a samą Lucy zabierają czort wie gdzie. Biedny Szeryf, nie czując się kompetentnym w sprawie wampirów, udaje się do miasta i odszukuje tytułowego księdza, który jak się okazuje jest wujkiem porwanej. Ten z początku traktuje kowboja dość szorstko i bynajmniej nie wita go rubasznym “mów mi wuju!” ale po jakimś czasie, decyduje się porzucić ciepły kąt w kotłowni i wyruszyć na ratunek.
Księża nie jeżdżą w owych czasach żadnym tam Papamobile tylko takimi super-ekstra motocyklami turbo-nitro które wyciągają prawie 300 km/h. Na takich właśnie motorach ksiądz z szeryfem udają się w stronę zachodzącego słońca. Oczywiście zachodzące słońce w kontekście wampirów to nie koniecznie coś z czego człowiek powinien się cieszyć. Ale dla takiego superksiędza, uzbrojonego w ofensywny brewiarz i bojowy krucyfiks, kilka wygłodniałych wampirów nie tworzy większego problemu.
Trzeba tu również dodać, że wampiry tutejsze nie przypominają starego dobrego Draculi. Brak im zupełnie elegancji i postury, latają gołe, bezwłose i w dodatku nie mają hipnotyzujących roznegliżowane kobiety, oczu. W zasadzie w ogóle nie mają oczu i składają się głównie z zebów. Więc o ile walka z nimi może przebiegać na zasadzie “ząb za ząb” to już “oko za oko” w grę nie wchodzi. Dla księży, przyzwyczajonych do litery Pisma, musiał to być spory problem bojowy.
Acha, no i jeszcze jedno. Zamiast rozmnażać się poprzez gryzienie postronnych, wampiry w filmie rozmnażają się jak mrówki. W środku kopca mieszka królowa, składa takie jaja i z nich się nowe wampiry wylęgają. Ale oprócz tego gryzą też postronnych i pogryzieni zamieniają się w takie półwampiry. Z tym że udaje się to tylko wtedy kiedy wampiry gryzą ostrożnie bo w filmie zazwyczaj odgryzają głowę i wtedy o żadnej półwampiryzacji nie ma mowy. Być może sprytny chirurg mógłby jeszcze dokonać frankensteinizacji ale tego elementu do filmu, o dziwo nie wprowadzono.
Kiedy już zmotoryzowani ksiądz i szeryf wyruszają śladem uprowadzonej Lucy, akcja rozwija się na całego. Wszyscy gryzą wszystkich, fruwają bojowe krzyżyki, pastorały wbijają się pod żebro, ksiądz spotyka księdza płci żeńskiej (księdzniczkę?) z którą wcześniej romansował ale celibat ich rozdzielił, wychodzi na jaw, że tytułowy ksiądz ma dziecko ale zupełnie inaczej niż u nas, nie wychowują tego dziecka siostry tylko wychowywał go brat. Znaczy że ta Lucy to córka księdza i od tej pory szeryf nie mówi do niego “wuju” tylko “teściu”.
Na dokładkę okazuje się, że wszystkie wampiry wsiadły do pociągu i pojechały do dużego miasta, żeby sobie popić jak to przy piątku. I że Lucy pojechała razem z nimi. W ten sposób dochodzimy do kulminacji filmu, której Wam już, drodzy czytelnicy, nie zdradzę.
Zastanawia mnie w tym filmie tylko jedno: czy aby ktoś, kto potrafi produkować krew z wina nie powinien być dla wampirów raczej kontrahentem niż wrogiem? Czy nie rozwiązałoby to problemu karmienia ząbkujących wampirzątek? Niestety tego dylematu film nie tylko nie rozwija ale nawet, przezornie, nie dotyka.