AutorRafał Fagas

Uczucie do magister Dziśniewicz

U

Pisze do nas dr hab. Jakub Zaraczyński:

   “Magister Dziśniewicz pracuje w naszym Instytucie od niedawna. Zaczynała pracę jako pomocnik asystenta w Zakładzie Jambów i Jerów ale bardzo szybko awansowała na zastępczynię kierownika małego lecz prężnie działającego Zespołu do badań dystychów. Lecz nie jej kwalifikacje zawodowe stały się przyczyną opisywanych przeze mnie wypadków ale uroda i roztaczany wokół, nieuchwytny i drażniący męskie zmysły – urok.

   Nie potrzeba było wiele czasu, bym przy lekturze “Świtezianki”, ją właśnie zaczął obsadzać w roli pięknej i tajemniczej dziewicy. W chwilach rozpaczy i rezygnacji (bo magister Dziśniewicz zdawała się mnie nie zauważać), mściwie ubierałem ją w Izabelę Łęcką a czasem nawet w bezduszną Balladynę. Ale zaraz, targany łkaniem, litowałem się nad nią i aby ukoić wyrzuty sumienia uciekałem w nowogródzkie strony i wcielałem piękną magister w czystą i niewinną Zosię. Tak kwitło moje uczucie pośród pagórków leśnych i łąk zielonych, nad brzegiem czarnej Świtezi wody lub w chwilach gniewu – na szerokich polach u podnóża zamku Kirkora.

   I oto nastąpił ów niezwykły dzień, kiedy magister Dziśniewicz nie pojawiła się w pracy (ponoć złożona chorobą) a dziekan polecił mi dostarczyć jej do domu kilka niezbędnych w jej pracy naukowej (którą zdecydowała się kontynuować nawet na chorobowem) manuskryptów. Jechałem do niej przez miasto moim fiatem Panda lecz czułem się jakby to rumak biały mnie, w malignie, niósł przez rozjaśnione późnoletnim słońcem ulice.

   Nie wyglądała na bardzo chorą. Powiedziałbym nawet, że lekki rumieniec jakim tliły się jej policzki przydawał pani magister uroku. Zwłaszcza jeśli zestawić go z nieznacznie rozchylonym szlafroczkiem, w którym mi otwarła, oraz poczuciem ogólnego, rozkosznego dezabilu. Zauroczony, nie odmówiłem, kiedy zaprosiła mnie na herbatę, a kiedy, już nad filiżanką parującego aromatycznie płynu wyznała, że czytała i bardzo ceni moją pracę p.t. “Motywy erotyczne w sekstynach renesansowych. Przenikanie formy i treści” – krew we mnie zawrzała i spomiędzy zaciśniętych pożądaniem szczęk jąłem recytować jej odkryte całkiem niedawno, wczesne sonety Petrarki.

   Jej odpowiedź, o dziwo, była z gruntu współczesna. Krótka i zwięzła jak z Białoszewskiego. Takoż i biel nas wkrótce pochłonęła – śnieżna biel łoża pani magister, którego nie godzi mi się w tym kontekście obdarzyć przymiotnikiem “boleści”. I zmieszały się nasze rymy męskie i żeńskie, zawirowały akcenty a poręcz łóżka poczęła wybijać o ścianę na przemian jamby i trocheje. Byłem wniebowzięty.

   Niestety. Z wyżyn uniesienia strącił nas, niczym karzący miecz archanioła, natrętny dźwięk dzwonka u drzwi. Julia (bo takie było imię magister Dziśniewicz) pobladła i zduszonym szeptem powiedziała “O Boże! Mąż! Ratuj się Zdzisławie!” a ja, w panice, uciekłem z łoża rozkoszy, rozejrzałem się i dopadłem jedynej możliwej kryjówki – starej, gdańskiej szafy (notabene będącej dowodem na polskość Gdańska, jako że nosiła inskrypcję w języku polskim, której jednak w zamieszaniu nie zdążyłem przeczytać i zapamiętać). Wokół mnie zamknęła się ciemność.

   Inżynier Dziśniewicz, wpadł do domu w drodze z instalacji u klienta na prezentację w drugim końcu miasta aby uzupełnić (jak podsłuchałem) zapas kolorowych mazaków noszonych w kieszonce flanelowej koszuli w kratę (czerwony przestał pisać). Przeszukiwał właśnie swoje zagracone biurko w celu znalezienia jakiegoś flamastra zastępczego, kiedy przestraszony nagłym hałasem wbiłem się głębiej w czeluście szafy i coś zaczęło uwierać mnie w plecy. Sięgnąłem ręką i wydobyłem kilka książek w miękkiej okładce. Ukryte książki? Własne wiersze pani magister być może? W świetle padającym ze szczeliny w drzwiach przyjrzałem się stronom tytułowym i serce ścisnęło mi się z rozpaczy i rozczarowania – moja uwielbiana Julia podczytywała Harlequiny!

   I kiedy tylko inżynier Dziśniewicz wypadł z domu całując małżonkę w policzek, ja również wypadłem z szafy, zapłakany i gniewny, niczym pradawne sumeryjskie bóstwo i w zapadłym nagle milczeniu pokazałem magister Dziśniewicz moje znalezisko.

   Rozpłakała się. Ale nie wyglądała już ponętnie. Zezwyczajniała i sprostaczyła się. Niezwykła jeszcze tak niedawno linia jej szyi, teraz uwydatniała zarys podwójnego podbródka a pośród burzy rudych włosów stały się widoczne blond odrosty. Łkając, pozbierałem swoje rzeczy, ubrałem się i obdarzywszy ją na pożegnanie jedynie pełnym pogardy spojrzeniem – wyszedłem.

   Odtąd na co najwyżej rolę sierotki Marysi liczyć może ta zdradliwa kobieta w moich fantazjach.

Chowańszczyzna

C

Podobno po jednym z wielu pogrzebów Michaela Jacksona, na cmentarzu, na którym został pogrzebany, w górę poszybowały ceny tzw. kwater. Tym samym zjawisko celebrytyzmu przeniosło się również w życie (poza)grobowe i tylko patrzeć jak pojawi się nowy rodzaj tabloidów, tzw. deadloid – opisujący przygody, kłopoty i romanse znanych ludzi po tamtej stronie wieka.

Widzicie już te tytuły? “Freddie Mercury przewrócił się w grobie! – nowa płyta Mandaryny”. Albo “Dla kogo Madonna straciła głowę tym razem? Poszukiwania czaszki trwają”. Względnie “Jestem w proszku. Krzysztof Ibisz opowiada o swojej kremacji”. No i wreszcie paparazzi będą mogli poprawnie ustawić ostrość zdjęć, bez obaw że obiekt im ucieknie…

Rychło też świeżą (no, powiedzmy) krew zwęszą agencje marketingowe i zwrócą się do rodzin osób pochowanych w pobliży celebrytów z propozycjami wykorzystania powierzchni reklamowych na nagrobkach. Na górze “Ignacy Dreptak 1905-1978  Niech spoczywa w pokoju” a poniżej, kontekstowo: “Pokoje do wynajęcia. Tanio.” lub “Komplet wypoczynkowy LENIWIEC polecają Zakłady Meblarskie w Raciążu”. A zamiast ławeczek – mały zgrabny billboard.

Michael Jackson rozpoczął również inny trend – tzw. turystykę funeralną (wcześniej uprawianą z mniejszym rozmachem przez naszego rodaka – generała Sikorskiego). W związku z jego licznymi pochówkami na całym świecie oraz z faktem iż rzesza jego fanów nieubłaganie również przenosić się będzie w miejsca poniżej poziomu morza, rozpętać się może histeria ekshumacyjna, mająca na celu (wzorem gruppies) leżenie zawsze możliwie najbliżej ukochanego wokalisty (lub innego celebryty). Myślę, że da to implus do tworzenia wielu nowych miejsc pracy dla osób niewykwalifikowanych (łopata) oraz dla managementu (zarządzanie kopaniem i zasypywaniem) i przyczyni się do wzrostu gospodarczego w krajach o dogodnej strukturze gleby.

Na sile może również przybrać zjawisko, którego przedsmak mieliśmy z okazji pogrzebu ks. Twardowskiego, kiedy to szanownego zmarłego przeznaczono zawczasu (choć zarazem i poniewczasie) do pełnienia roli atrakcji turystycznej w budowanej właśnie świątyni Opatrzności Bożej. Oczami wyobraźni widzę parki rozrywki, aquaparki i inne tego rodzaju instytucje walczące zajadle w przetargach o prawo pogrzebania u siebie, na czas określony, kogoś znanego.

Przez myśl przebiegła mi również możliwość wskrzeszenia (cóż za niestosowne słowo) instytucji relikwii. Ale przecież pośmiertni managerowie gwiazd (tzw. afterliferzy) nie dopuściliby do tak haniebnego rozproszenia kapitału.

Nadchodzi nowa epoka moi drodzy. Dbajcie o zęby.

Parytet

P

Dreptak wpadł do mieszkania wcześniej o kilka godzin
czym żonie swojej Eugenii napędził niezłego stracha
(bo wcześniej zawsze o czasie Dreptak z roboty przychodził)
i z sypialnianej szafy wyciągnął na światło dnia gacha.

Gach wygląd miał dość mizerny a owłosienie rzadkie,
zaś co do erudycji to mruknął tylko: “Joł!”
więc Dreptak za włosy zaciągnął małżonkę swą na kanapkę
gdzie srogo zażądał wyjaśnień skąd się ten facet tam wziął.

“Oj Kaźmierz” – jęknęła za włosy ciągnięta małżonka Eugenia –
“Sam widzisz że ten tu Waldemar nie byczek jest, tudzież nie tur
i stokroć bym w szafie wolała mieć tego z parteru Henia
ale co zrobić Kaźmierz, jak ten tu jest z parytetu…”

“Bo nie dalej jak wczoraj był u nas taki komitet
do spraw wyrównywania nierówności w powodzeniu u pań
i do szafy dostałam taki właśnie przydziałowy parytet –
w łóżku jest beznadziejny a w dodatku to niechluj i cham…”

Tu Dreptak zbladł, poczerwieniał, przez chwilę łapał powietrze
po czym z zawałem serca osunął się na parkiet
a w uszach dudniły mu słowa:  “Dreptak! Wreszcie
znaleźliśmy dla was nową sekretarkę…”

Dreptak na plaży

D

Świat w kryzysie, słońce praży nieludzko,
ciemnoskóry żołnierz czyści uzi.
Zamiast wczasów nad Zatoką Pucką
Egipt, plaża, hotel all inclusive.

Leży Dreptak, leży żona Dreptaka
między nimi wbity w piasek parasol.
Żona drzemie a Dreptak z leżaka
sam już nie wie gdzie ma patrzeć i na co.

A dziewczyny były piękne tego roku
że aż ślinka na sam widok leci.
I ubrane właściwie nie w ubiór
tylko rozbiór. W dodatku – ten trzeci.

Więc dostawał Dreptak skórki gęsiej
na sam widok, w rytm kawałków skocznych
i nad wyraz dumnie prężył mięśnie
sterujące pracą gałek ocznych.

Po czym łezkę ocierał z oka
i wypijał z palemką drinki
obok żony co leżała jak foka
zapomniana na plaży przez Greenpeace.

W końcu zaklął, splunął, obsobaczył
wpadł jak śliwka w najczarniejszy z nastrojów
i wymruczał: “za rok biorę kredyt
i jedziemy do Międzyzdrojów!”

Mężczyzna w szafie jako fetysz

M

Oprócz praktycznej strony szafiarstwa, czyli wykorzystywania kobiecej szafy do ukrycia się przed powróconym przedwcześnie mężem/konkubentem/głównym lokatorem, szafiarstwo jako zjawisko możemy rozpatrywać również w aspekcie psychologii i seksuologii. I nie mam tu na myśli psychologicznych sztuczek jakie stosuje w fazie tłumaczenia się kobieta a potem w fazie wykrętu nakryty mężczyzna. Ten aspekt jest dosyć trywialny i został dobrze opisany w literaturze fachowej. Mam tu na myśli raczej zjawisko fetyszyzacji szafiarstwa przez płeć piękną.

Odzież ochronna   Otóż naukowcy, prowadzący badania z dziedziny ergonomii szaf na zlecenie szwedzkiej IKEI, doszli mimochodem do wniosku, że zagonienie nagiego mężczyzny do szafy a potem przetrzymywanie go w niej, jest wysoce podniecające seksualnie dla ponad 40 procent kobiet (sprawa wyszła na jaw, kiedy jedna z asystentek profesora Svaeberga przez długi czas nie chciała wypuścić z zamykanej od zewnątrz szafy sosnowej jednego z ochotników. Kobieta tak lubieżnie ocierała się przy tym o bok szafy, że w efekcie trzeba było odwieźć ją na pogotowie aby powyjmować drzazgi – mebel był bowiem nieheblowany, do własnoręcznego poheblowania przez klienta).

Profesor Svaeberg wysnuł z tego swoją, opublikowaną w branżowym czasopiśmie “Wardrobe unleashed”, teorię fetyszyzacji szafiarstwa. Teoria oparta jest na założeniu, że zawartość szafy ma dla kobiety znaczenie szczególne. Szafa jest postrzegana jako terytorium wewnętrzne i bezwzględnie własne. To, co się w niej znajduje z jednej strony stanowi wyznacznik pozycji w damskiej społeczności a z drugiej decyduje o subiektywnym poczuciu atrakcyjności. “Pokaż mi swoją szafę a powiem ci ile jesteś warta” – można by powiedzieć.

Oprócz tego, szafa postrzegana jest jako miejsce, w którym rzeczy jedynie przybywa. Statystyczna przedstawicielka płci pięknej nie wyobraża sobie aby z szafy cokolwiek można było usunąć czy wyrzucić. To raczej rodzaj wiecznie rosnącego skarbca, z którego nie znika nawet ślubna sukienka (wszak nie jest zupełnie wykluczone, że jednak będę kiedyś znowu taka szczupła, prawda?).

Na to właśnie tło psychologiczne, profesor Svaeberg  nałożył znajdującego się w szafie nagiego mężczyzne. Wnioski były zaskakujące – z około dwustu kobiet poddanych badaniom, ponad połowa przyznała się do odczuwania satysfakcji seksualnej z powodu dołączenia nagiego mężczyzny do swojej kolekcji sukienek a około 40% opisało swój stan jako “silnie podniecony”. Około procenta doznało wielokrotnego orgazmu zaraz po zamknięciu drzwi szafy.

Według Svaeberga, posiadanie mężczyzny w szafie, jest dla kobiety niebywale komfortowe psychicznie, jako że stanowi ziszczenie marzenia o trwałym i partnerskim (w rozumieniu kobiecym) związku. Związku nierozerwalnym bo przecież, jako się rzekło, z szafy nic nie ubywa. A na domiar tego, szafianego mężczyznę zawsze można na chwilę z szafy wyciągnąć i poprzymierzać przed lustrem, krytycznie spoglądając na profil swoich pośladków. Albo pokazać koleżankom jak przyjdą. Albo na blogu opublikować. Radości co niemiara a kłopot minimalny – ot czasem przeprasować jak się pogniecie.

Jest to zjawisko dla nas, szafiarzy niebywale istotne i trzeba mieć jego świadomość, kiedy podejrzanie długo siedzi się w damskiej garderobie. Znane są przypadki prowokowania przez kobiety fałszywych alarmów tylko po to aby szafiarza sfetyszyzować. A większość kobiet przetrzymuje nas w szafach o wiele dłużej niż to potrzebne, tłumacząc się potem tym, że “przecież mógł wrócić jeszcze po teczkę” albo że “w tym całym zamieszaniu gdzieś mi się kluczyk zapodział”. W krańcowych, psychopatycznych przypadkach, możemy zastać w szafie kilku innych, poprzednich mężczyzn, nierzadko lekko już zwężonych w pasie albo z wszytymi klinami.

Miejmy to na uwadze.

Dzieci Barona Munchausena

D

Mimo zamkniętych oczu nie potrafią niestety
unieść siebie z podłogi. Choć stają na palcach
i zaciskają myśli – to im nie wystarcza
Ona nie ma mężczyzny. On nie ma kobiety.

On buduje ją w sobie jak mydlaną bańkę
o wyuzdanych kształtach i kolorach tęczy
co pęka niespodzianie na frotowy ręcznik
Ona czuje pod sobą tylko twardy parkiet.

Mimo zamkniętych oczu nie potrafią niestety
unieść siebie wysoko aż po ból i skowyt
Ona nie ma mężczyzny. On nie ma kobiety.

Ona go sobie wymyśla, on ją sobie robi
żeby ponad pościelą, żeby znad parkietu
unieść siebie nawzajem, za włosy, za głowy

Storage

S

Pisze do nas pan Adam Rutowicz z Przemyśla:

“To nieprawda co mówią, że administrator sieci ma kochankę na każdym porcie. Ja na przykład w ogóle nie mam śmiałości do kobiet. Peszę się nawet wtedy, kiedy mnie proszą żebym im zmienił hasło albo skonfigurował drukarkę.

   Więc kiedy w piątek podeszła do mnie ta Jola z sekretariatu prezesa i swoim niskim i drżącym jak buczenie serwera głosem zapytała czy nie przeinstalowałbym jej systemu w domu – nogi się pode mną ugięły a przed oczami zrobiło się czerwono jak w trybie berserkera w Quake’u. Och! Móc dotykać jej domowej klawiatury! Poruszać myszką, na której codziennie kładzie wypielęgnowane palce! Uczynić jej system na powrót dziewiczym! Czyż może być coś bardziej intymnego?

   Płyta z instalką Windowsów była już cała zaparowana od emocji, kiedy stanąłem przed drzwiami jej niewielkiego M-3 i drżącym palcem nacisnąłem przycisk dzwonka, tak pieszczotliwie jak nacisnąc można tylko reset. Otwarła mi, ubrana dość lekko i po domowemu, ale ja widziałem już tylko jej wysłużonego peceta – niewielką zgrabną skrzynkę z brokatowym króliczkiem naklejonym na obudowie. Jakiż był słodki!

   Rozgorączkowany, wsunąłem delikatnie płytę do napędu i wdałem się w znany mi dobrze, intymny dialog z instalatorem systemu by w końcu, u kresu tej gry wstępnej ujrzeć przesuwający się, narastający i pęczniejący – pasek postępu. Parł powoli (bo dysk był już nieco wysłużony) ale nieubłaganie, zmierzał ku kulminacji, ku owemu słodkiemu pierwszemu resetowi a potem całej serii wielokrotnych resetów by wreszcie rozpłynąć się w finale pełnym konfiguracyjnych szeptów i zwierzeń (np. na temat strefy czasowej czy domyślnego języka klawiatury).

   I kiedy już, już dobiegał prawie kresu – z narastającej ekstazy wyrwał mnie dzwonek do drzwi i niepewny okrzyk Joli, że to pewnie jej mąż wrócił wcześniej ze szkolenia w Poniatowie. Kernel Panic! Chwyciłem tylko mojego notebooka (wiernego druha, z któym nie rozstaję się ani na chwilę) i uciekłem. Uciekłem do szafy.

   Dziwna byłą trochę ta szafa. Jakieś szmaty w niej wisiały i zastanawiałem się przez moment jak sobie radzą z cyrkulacją powietrza i odprowadzaniem ciepła z serwerów. Ale w końcu kucnąłem gdzieś w rogu, zdyszany jeszcze i rozogniony od emocji, nasłuchując co dzieje się na zewnątrz. Było cicho. Z kuchni słychać było tylko coś w rodzaju stukania talerzy i przyciszone rozmowy. Serce powoli przestawało mi bić jak oszalałe. Co teraz? – pomyślałem. Ile mogę tu siedzieć? – przecież baterii w notebooku starczy najwyżej na trzy-cztery godziny (a jak będę korzystał z netu to nawet mniej).

   Sprawdziłem pocztę, zrobiłem wpis na blogu i uaktualniłem profil na serwisie społecznościowym, na którym już dawno się nie logowałem. Zdefragmentowałem sobie partycję systemową i zrobiłem porządek na dysku. Na IRC-u (gdzie bryluję jako sexytiger30cm) nie było akurat nikogo oprócz mojego znajomego (też admina) z poprzedniej pracy. orgasm24h (bo takiego ma nicka) poradził mi, żebym wyjrzał z szafy i zobaczył czy obok nie ma gniazdka, bo u niego akurat jest. Bardzo ostrożnie wysunąłem głowę zza wiszących palt ale niestety – najbliższe gniazdko nie dość, że było dopiero koło łóżka to jeszcze wyglądało na tak zaniedbane, że bałbym się podłączyć do niego zasilacz. Pozostawała tylko bateria. Bateria i nadzieja, że mąż Joli wyjdzie gdzieś na chwilę i pozwoli mi umknąć w noc.

   Póki co jednak, wdałem się na forum w dyskusję z fanboyami Apple’a, wyśmiewając ten ich system operacyjny co to wygląda jak karuzela w lunaparku i zaginając na każdym kroku ze znajomości parametrów komend w shellu. Było nawet zabawnie ale wtedy właśnie notebook cicho zapiszczał – bateria zaczynała się wyczerpywać. To było straszne. Zacząłem liczyć sekundy i powoli traciłem wszelką nadzieję.

   I wtedy nastąpił cud! Drzwi szafy stanęły otworem i wsunęła się przez nie, zdobna w blond loki, głowa Joli. “Jest pan tu? Panie Adamie?” – zapytała. “Niech pan wyjdzie. Mąż poszedł do sklepu po nagrywalne DVD i nie będzie go przez dłuższą chwilę.” A więc ocalenie! Szybko zahibernowałem notebooka i wyprysnąłem z mieszkania Joli o mało co nie wywracając się na schodach.

   A biegnąc, myślałem o jej mężu. Boże! Co za frajer! Co za cholerny frajer! Przecież teraz zamiast nagrywalnych DVD lepiej jest kupić pendrive’a!”

Dwóch panów w szafie

D

Pisze do nas hydraulik, pan Jerzy Rurke z Wodzisławia:

“Robota jak robota panie – zlew zatkany i cieknie, zleceniodawczyni milutka i niebrzydka, ale śmieszka taka, że co powiem to aż się skręca od perlistego chichotu. Ja wchodzę i mówię, że do tej zatkanej rury przyszedłem a ona w śmiech, ja mówię że pewnie jest problem z kolankiem – ona chichocze, a już jak wyciągnąłem klucz francuski to o mało się nie popłakała. Ale ja panie fachowiec jestem i robota u mnie – rzecz pierwsza. Zlew przepchałem (a ta mi za plecami co i raz parska), kolanko przeczyściłem i gumki przy kranie wymieniłem (tu chichot stał się nawet bardziej rubaszny) i mówię do szefowej: szefowa, to będzie jakieś trzy stówy. 

   Na chwile przestała się śmiać. Szuka po kieszeniach, w torebce, w szufladach ale coś widzę, że już jej się w tych oczach dużych, niebieskich na powrót figlarne ogniki zapalają. I mówi do mnie: och, pewnie w kieszeni koszuli pod swetrem schowałam – i raz, dwa – sweter ściąga. W koszuli oczywiście nie było, więc wymyśliła, że pewnie w staniku ukryła (a tak na pierwszy rzut oka to nie tylko trzy stówy ale całą kasę zapomogowo-pożyczkową mogła tam upchać). Nie było. Nie było również w skarpetach, za podwiązkami i w wewnętrznej kieszeni majtek.

   “A może by mi pan hydraulik pokwitowanie wystawił?” – zapytała przymilnie kręcąc na paluszku jeden z blond ondulowanych loków i parskając lekko na słowo “wystawił”. No to ja, nie czekając, zacząłem szukać bloczka z pokwitowaniami i nie minęły dwie minuty (na pewno. Na pewno zaśmiałaby się na słowo “minuta”) jakeśmy w jej, na różowo urządzonej sypialni, przerabiali na dwa głosy podstawy hydrauliki.

   No i takie moje szczęście zezowate, że akurat wtedy musiał wrócić niespodziewanie jej ślubny. Ale coś się długo męczył z zamkiem więc zdążyłem jeszcze zgarnąć służbowe ciuchy, torbę z narzędziami i myk – do szafy. Zwinąłem się w kłębek w rogu pod płaszczami i siedzę cicho.

   A tu nagle – drzwi się od szafy otwierają (odruchowo ścisnąłem klucz, zerówkę) ale zamiast odgłosów awantury pochlipywanie tylko słyszę. I po chwili do szafy wchodzi facet, z teczką i pod krawatem, kuca w przeciwległym rogu (pod sukienkami) i pociąga nosem. Co jest? – myślę. Żal mi się człowieka zrobiło bo maże się, łzy w mankiet wyciera i tylko patrzeć jak sobie kościółkowy garnitur z tego wszystkiego osmarka.

   Podaję mu chusteczkę i pytam: “Panie, co panu?”.  “Eeee tam…” – odpowiada wzdychając ciężko i znowu w szloch. “No nie maż się pan! Bądź pan mężczyzna!” – próbuję dalej ale gość tylko załkał, głowę między kolana wsadził i paznokcie zaczął obgryzać. W końcu odetchnął nieco, popatrzył na mnie spode łba (ale tak jakoś bez złości, z wdzięcznością nawet) i mówi drżącym głosem – “Panie, mnie to chyba żona zdradza…”. “A gdzieee tam, coo paaan…” – mówię uspokajająco – “wydaje się panu pewnie. Kryzys taki, małżeński, pan przechodzisz albo masz pan kompleks wieku średniego” – zabłysnąłem wiedzą fachową, pozyskaną z kolorowych tygodników. “To minie panie, jak sen złoty i jeszcze się pan będziesz z tego śmiał. A propos “złoty” – trzysta złotych się należy za kran i umywalkę”.

   Uśmiechnął się blado, nosa rękawem obtarł ale jakby się lekko rozpogodził. Trzy stówy z portfela wyjął. No to ja, żeby go jeszcze trochę pocieszyć, wyciągnąłem flaszkę, co to ją zawsze w torbie noszę i przepiliśmy bruderszafta. Edek mu było. “Edek” – mówię – “ty się nic nie martw. Żonę masz w porządku, zlew już w kuchni nie cieknie, za oknem ptaszki śpiewają – ja ci mówię, selawi jest piękne!”. Przepiliśmy. “Jurek!” – mówi on – “Mordo kochana! Nadzieję mi wracasz! Bo mnie już tak życie między palcami zaczęło przeciekać!”. Przepiliśmy. Znowu przepiliśmy. Zaśpiewaliśmy “sokoły” i “gdybym miał gitarę” i potem musiałem już lecieć.

   Tylko, że francuza pod zlewem zostawiłem i będę się musiał tam kiedyś wrócić.”

Stara szafa

S

Pisze do nas (z lekkim wschodnim akcentem) pan Lew Karolewicz z Zawichostu:

“My to z Iwonką od kilku już lat znamy się. I taka między nami komitywa, że jak mąż ślubny Iwonki w rozjazdach, to bywam u niej co wieczór żeby i smutki niewieście rozproszyć i pofiglować nieco. Akurat to piątek był, jak pamiętam, lato w pełni i upał że tylko ze skóry wyskoczyć, ślubny do Kielc jak raz w delegację pojechał i da Bóg – do niedzieli nie wróci. Dzwonię więc wieczorem do drzwi solidnych, dębowych (bo u Iwonki uważanie do antyków wielkie i całe mieszkanie jak muzeum, panie dziejaszku, urządzone), dzwonię dwa razy krótko, raz długo, jak umówione.

   Otóż i otwiera mi Iwonka, w całej krasie swojego słomianego wdowieństwa, tu i ówdzie zarumieniona, tu i ówdzie pobladła od emocji. A antyki wokół w tak silnym z ową słomianą panieńską aurą kontraście, że aż mi się nogi w kolanach ugięły – usteczka czerwone, loki blond, peniuarek nad wyraz przewiewny, no cud-miód turkaweczka, panie kochany. 

   Zwyczajowe kwiaty i półlitry wręczyłem uroczej gospodyni, niech się chłodzi (półlitry a nie gospodyni rzecz jasna) i o upale zagajam, jak to człowiek po prostu wytrzymać w garderobie nie może, że go każdy skrawek odzienia pali ogniem, zdałoby się, piekelnym. Długo zagajać nie musiałem i już po chwili (tyle co kwiaty do wazonu wstawić), pozbawieni owych palących skrawków, oddawaliśmy się gaszeniu żądz naszych, co by chociaż w ten sposób nieco odczuwalną temperaturę wieczoru obniżyć.

   Ale gdzie tam – im staranie większe, tym temperatura uczuć wyższa, że w końcu zaszeptałem do ucha dziewczęcia – “Iwonka pofolguj nieco bo już z tego przegrzania organizmu jakieś dzwonki słyszę, ani chybi w mózgu alarm na temperaturę mi się jaki włączył…”. Na to Iwonka jak nie krzyknie przerażona – “Do drzwi ktoś dzwoni!! Jędrek wrócił wcześniej!” – i dalej mnie do szafy wielkiej, antycznej, trzydrzwiowej wpychać razem ze skłębioną moją konfekcją.

   A w szafie duszno jak u piekarza i jeszcze jak na złość futra same, ciężkie i ciemne wiszą, oddychać nie dają a człowiek od emocji i z nerwów gorący jak piec. Ale czuję, że z głębi szafy jakiś wiaterek chłodniejszy idzie, ani chybi dziura jakaś w antyku co ją pewnie myszy wygryzły. Więc przeciskam się między futrami coraz głębiej i głębiej, bo im głębiej tym chłodniej, a tu nagle światło widzę między rękawem futra z norek a kołnierzem z lisa. Jeszcze jeden krok i okazuje się, że ziąb człowieka przejmuje. Spoza futer wyzieram a tam pomieszczenie jakieś ciemne, duże (że ścian nie widać) i zimne – ani chybi spiżarka jakaś albo i lodówka.

   “Dziwne” – myślę sobie – “z szafy do lodówki mieć przejście”. Ale przecież i mnie czasem głód w nocy przyciśnie to i dobrze mieć taki skrót w sypialni. I tak sobie myślę, że skoro już tu jestem, to poszukam tej półlitry i zakąski jakiej, co by nieco głowę uspokoić. Wychodzę, ciemno choć oko wykol i zimno, tylko w środku latarnia stoi (ale to akurat nie dziwne, sam mam w lodówce takie panie, światełko). Byłbym pewnie coś znalazł ale nagle jakiś cień pod latarnią przemknął i wydawało mi się, że postać widzę. Jeszcze chwila i zobaczyłem wyraźniej – facet jakiś! Chudy, w szaliku i z rogami! Mąż znaczy! Pewnie głodny po podróży a w Kielcach jak zwykle – zimno! Ratuj się kto może!

   Czmychnąłem do szafy, przecisnąłem się do drzwi i nasłuchuję. A tam cisza. Dziwne. Poczekałem jeszcze chwilę – nadal cicho. Drzwi od szafy otwieram pomalutku a tam – dziw nad dziwy – zamiast wieczoru, południe, nikogo nie ma, łóżko zaścielone a na kalendarzu co na toaletce stał – zamiast piątku – wtorek i to w następnym tygodniu.

   To już żem więcej nie myślał, tylko w przyzwoitą panikę wpadłem, ubrałem się i uciekłem. Albo to ten klej, co to nim dawniej szafy kleili albo naftalina od  futer ale fakt pozostaje faktem, że ponad tydzień zniknął mi z życiorysu. Nie jakiś tam dzień czy dwa, jak to człowiek zwyczajny, ale cały tydzień!

   Więc teraz to Iwonki unikam za to taką Małgorzatkę w bloku znalazłem, co szafy ma z płyty paździerzowej, na śruby skręcanej i nie lubi antyków.

Jak Iwan nie został papieżem

J

Przeczytałem gdzieś, że “Anioły i Demony” są lepszym filmem niż “Kod Leonarda da Vinci”. “Kodu..” nie widziałem, więc dzięki wypożyczalni filmów Torrent, zassałem sobie rzeczone “Anioły…” w celu spędzenia wieczoru przy filmie lepszym niż ten o da Vinci. I niestety – jak Albert Einstein dobrze wyszedł na relatywizmie tak ja – nader kiepsko.

Einstein przyszedł mi na myśl nieprzypadkowo, bo film zaczyna się od zdemaskowania faktu, że Wielki Zderzacz Hadronów służy (w ramach lewizny) Watykanowi do tworzenia antymaterii. Nie bardzo wiemy po co, więc możemy się tylko domyślać, że jest to wyraz antymaterialistycznych tendencji kościelnych hierarchów. W tym kontekście naprodukowanie antymaterii zrównoważyłoby nadmiar zgromadzonej przez kościół materii i rachunek na Sądzie Ostatecznym wyszedłby na zero. Sprytne.

Ale póki co, technologia jeszcze raczkuje i wyprodukowano jedynie ze trzy puszki tej antymaterii. W dodatku jedną ktoś ukradł, jak to na budowie. Ktoś niewątpliwie obeznany ze Starym Testamentem bo zgodnie z maksymą “oko za oko…” wyłupił rzeczone oko księdzu profesorowi, żeby otworzyć taki zamek co się otwierał na wzór siatkówki. W dodatku niewątpliwie w trakcie szamotaniny poszedł jakiś ząb. Tak zazębia się akcja filmu.

A tu jeszcze na dokładkę umarł aktualny papież. Filmowa wersja kardynała Dziwisza (w której to roli przystojny jak zwykle Ewan McGregor) popłakuje nad trumną, lud na placu św. Piotra płacze i pokrzykuje swoje “Santo Subito” a kardynałowie zadają sobie w duszy pytanie “Who’s next?”. Może tym razem murzyn? Albo chińczyk, żeby nie było że się jest pod wpływem Stanów Zjednoczonych?

W tym samym czasie ciszę basenu Toma Hanksa (grającego tam profesora, choć wszyscy wiedzą, że jest Forrestem Gumpem) przerywa tajemniczy, ubrany w garnitur mężczyzna. Ponieważ udało mu się wejść na basen bez kąpielówek i czepka, widać od razu że to tajny agent. Jak się okazuje, jest to tajny agent watykańskiej policji, który w krótkich żołnierskich słowach namawia profesora do udania się z nim do Watykanu i rozwikłania Zagadki. Zagadka polega na tym, że tajemnicza organizacja Iluminatów oprócz puszki z antymaterią zwinęła również czterech najfajniejszych kardynałów i wystosowała faksem oraz przy pomocy materiału wideo, stosowne pogróżki.

“Puszki – pogróżki, puszki – pogróżki…” – mruczy pod nosem profesor Hanks ale po chwili porzuca ów trop i koncentruje się na faktach. A właściwie na faksach. I zanim płozy helikoptera dotkną watykańskiego lotniska – Hanks wie już wszystko z racji swojej niebywałej erudycji i intuicji. Z rzeczonego lotniska odbiera go jeszcze wyższy rangą szef tajnej służby i prowadzi do siedziby innej służby – Gwardii Szwajcarskiej (to niebywałe jak na tak małym skrawku ziemi jak Watykan jest się w stanie zmieścić tyle tajnych służb. I jeszcze papież). A u szefa barwnie ubranych chłopaków z Gwardii Szwajcarskiej, Hanks poznaje urodziwą asystentkę księdza od antymaterii (skądinąd bujnie zaopatrzoną w materię tu i ówdzie).

No i się okazuje, że Iluminaci nie dość że transmitują poprzez “bezprzewodową kamerę” wizerunek skradzionej puszki z antymaterią, w której nieubłaganie kończy się bateria (a jak się bateria skończy to będzie ogromne BUM zgodnie ze wzorem erównasięemcekwadrat) to jeszcze deklarują unicestwianie porwanych hierarchów w tempie 1 kardynała/godzinę.

Ale cóż to dla Forresta. Nie dość, że zagina wszystkich obecnych z regulaminów obowiązujących w Watykanie, to jeszcze gdzie spojrzy albo co usłyszy to od razu wie co dalej robić. Zobaczy dajmy na to posąg anioła z wykałaczką i już wie, że ta wykałaczka wskazuje kierunek, w którym trzeba biec. A jak popatrzy na książkę to niechybnie wypatrzy niewidzialny znak na marginesie i już wie gdzie trzeba lecieć ratować kardynała.  W związku z tym dalsza część filmu przebiega pod hasłem “Run Forrest! Run!”.

Niestety mimo sprintu, kardynałowie padają jak muchy i dopiero czwartego udaje się jako tako uratować. Ale gdzie jest puszka z antymaterią? (której w międzyczasie zapaliło się światełko “Bettery low”). Być może zwykły człowiek poszedłby na łatwiznę i przy pomocy dwóch samochodów z radiopelengiem namierzył nadającą, bezprzewodową kamerę w pół godziny, ale to zrujnowałoby scenariusz i spowodowało nieuchronną półtoragodzinną dłużyznę. Więc szef gwardii (w międzyczasie podejrzany o sprzyjanie Iluminatom) wyłącza prąd całym dzielnicom, żeby sprawdzić kiedy zgaśnie lampka przy kamerze (skądinąd skoro zaciemnienie działa na glony w akwarium to czemu nie miałoby działać na Iluminatów) a Forrest biega i co dobiegnie to widzi nowe wskazówki.

Zanim czas dobiegnie końca, dobiega zatem do puszki wraz z panią asystent i Iwanem-Dziwiszem McGregorem i tu lipa: okazuje się że za mało prądu w bateryjce zostało i nie da się jej wymienić jeśli nie jest się wyjątkowo odważnym i zdesperowanym saperem bez rodziny i z uporządkowanymi sprawami osobistymi. I tu Iwan dopuszcza się aktu bohaterstwa – bierze puszkę, wsiada do helikoptera i fruuuu wysoko wysoko. W dodatku wyskakuje w połowie lotu na spadochronie (który jak wiadomo każdy klecha ma pod sułtanną) i szczęśliwie (choć w stanie potłuczonym) ląduje. A na niebie odbywają się antymateryjne fajerwerki.

Po czym następuje tzw. scenariuszowy twist – tak głupi, tak bezdennie głupi, że już lepiej by było gdyby Iwan po swoim bohaterskim skoku został tym papieżem. Ale nie zostaje i na domiar złego pali się ze wstydu a my pozostajemy z niedopitym piwem w ręku, ważąc w myślach czy opłaca się nam rzucić nim w nasz własny, w końcu, ekran.

Kategorie

Instagram