Pisze do nas dr hab. Jakub Zaraczyński:
“Magister Dziśniewicz pracuje w naszym Instytucie od niedawna. Zaczynała pracę jako pomocnik asystenta w Zakładzie Jambów i Jerów ale bardzo szybko awansowała na zastępczynię kierownika małego lecz prężnie działającego Zespołu do badań dystychów. Lecz nie jej kwalifikacje zawodowe stały się przyczyną opisywanych przeze mnie wypadków ale uroda i roztaczany wokół, nieuchwytny i drażniący męskie zmysły – urok.
Nie potrzeba było wiele czasu, bym przy lekturze “Świtezianki”, ją właśnie zaczął obsadzać w roli pięknej i tajemniczej dziewicy. W chwilach rozpaczy i rezygnacji (bo magister Dziśniewicz zdawała się mnie nie zauważać), mściwie ubierałem ją w Izabelę Łęcką a czasem nawet w bezduszną Balladynę. Ale zaraz, targany łkaniem, litowałem się nad nią i aby ukoić wyrzuty sumienia uciekałem w nowogródzkie strony i wcielałem piękną magister w czystą i niewinną Zosię. Tak kwitło moje uczucie pośród pagórków leśnych i łąk zielonych, nad brzegiem czarnej Świtezi wody lub w chwilach gniewu – na szerokich polach u podnóża zamku Kirkora.
I oto nastąpił ów niezwykły dzień, kiedy magister Dziśniewicz nie pojawiła się w pracy (ponoć złożona chorobą) a dziekan polecił mi dostarczyć jej do domu kilka niezbędnych w jej pracy naukowej (którą zdecydowała się kontynuować nawet na chorobowem) manuskryptów. Jechałem do niej przez miasto moim fiatem Panda lecz czułem się jakby to rumak biały mnie, w malignie, niósł przez rozjaśnione późnoletnim słońcem ulice.
Nie wyglądała na bardzo chorą. Powiedziałbym nawet, że lekki rumieniec jakim tliły się jej policzki przydawał pani magister uroku. Zwłaszcza jeśli zestawić go z nieznacznie rozchylonym szlafroczkiem, w którym mi otwarła, oraz poczuciem ogólnego, rozkosznego dezabilu. Zauroczony, nie odmówiłem, kiedy zaprosiła mnie na herbatę, a kiedy, już nad filiżanką parującego aromatycznie płynu wyznała, że czytała i bardzo ceni moją pracę p.t. “Motywy erotyczne w sekstynach renesansowych. Przenikanie formy i treści” – krew we mnie zawrzała i spomiędzy zaciśniętych pożądaniem szczęk jąłem recytować jej odkryte całkiem niedawno, wczesne sonety Petrarki.
Jej odpowiedź, o dziwo, była z gruntu współczesna. Krótka i zwięzła jak z Białoszewskiego. Takoż i biel nas wkrótce pochłonęła – śnieżna biel łoża pani magister, którego nie godzi mi się w tym kontekście obdarzyć przymiotnikiem “boleści”. I zmieszały się nasze rymy męskie i żeńskie, zawirowały akcenty a poręcz łóżka poczęła wybijać o ścianę na przemian jamby i trocheje. Byłem wniebowzięty.
Niestety. Z wyżyn uniesienia strącił nas, niczym karzący miecz archanioła, natrętny dźwięk dzwonka u drzwi. Julia (bo takie było imię magister Dziśniewicz) pobladła i zduszonym szeptem powiedziała “O Boże! Mąż! Ratuj się Zdzisławie!” a ja, w panice, uciekłem z łoża rozkoszy, rozejrzałem się i dopadłem jedynej możliwej kryjówki – starej, gdańskiej szafy (notabene będącej dowodem na polskość Gdańska, jako że nosiła inskrypcję w języku polskim, której jednak w zamieszaniu nie zdążyłem przeczytać i zapamiętać). Wokół mnie zamknęła się ciemność.
Inżynier Dziśniewicz, wpadł do domu w drodze z instalacji u klienta na prezentację w drugim końcu miasta aby uzupełnić (jak podsłuchałem) zapas kolorowych mazaków noszonych w kieszonce flanelowej koszuli w kratę (czerwony przestał pisać). Przeszukiwał właśnie swoje zagracone biurko w celu znalezienia jakiegoś flamastra zastępczego, kiedy przestraszony nagłym hałasem wbiłem się głębiej w czeluście szafy i coś zaczęło uwierać mnie w plecy. Sięgnąłem ręką i wydobyłem kilka książek w miękkiej okładce. Ukryte książki? Własne wiersze pani magister być może? W świetle padającym ze szczeliny w drzwiach przyjrzałem się stronom tytułowym i serce ścisnęło mi się z rozpaczy i rozczarowania – moja uwielbiana Julia podczytywała Harlequiny!
I kiedy tylko inżynier Dziśniewicz wypadł z domu całując małżonkę w policzek, ja również wypadłem z szafy, zapłakany i gniewny, niczym pradawne sumeryjskie bóstwo i w zapadłym nagle milczeniu pokazałem magister Dziśniewicz moje znalezisko.
Rozpłakała się. Ale nie wyglądała już ponętnie. Zezwyczajniała i sprostaczyła się. Niezwykła jeszcze tak niedawno linia jej szyi, teraz uwydatniała zarys podwójnego podbródka a pośród burzy rudych włosów stały się widoczne blond odrosty. Łkając, pozbierałem swoje rzeczy, ubrałem się i obdarzywszy ją na pożegnanie jedynie pełnym pogardy spojrzeniem – wyszedłem.
Odtąd na co najwyżej rolę sierotki Marysi liczyć może ta zdradliwa kobieta w moich fantazjach.