Ostatnio kilka osób przyznało się publicznie do nieznajomości tego filmu, dlatego myślę, że warto go przypomnieć i do jego obejrzenia zachęcić. Bez żadnych politycznych kontekstów, bo film jest pod tym względem nad wyraz śliski. Już sama reżyseria jest kontrowersyjna – niby z jednej strony wyreżyserowali go Bracia ale z drugiej strony – Wachowscy.
Żył, był więc sobie programista o nazwisku Anderson. Jak to programista, zamiast spędzać wieczory przy piwku, z dziewczynami, siedział do nocy przy kompie i niejednokrotnie przysypiał. Aż tu nagle z drzemki budza go wystukiwane na jego ekranie literki (czemu literki stukały przy wypisywaniu – nie wiemy. U mnie chodzą cicho na przykład.) Przeciera podpuchnięte programistyczne oczy i widzi, że ktoś mu napisał: “idź za białym królikiem”. Niepijący informatyk nie łapie aluzji i wcale nie nalewa sobie kielicha.
A tu za chwilę pukanie do drzwi i wpada kolega z dziewczynami, z czego wnioskujemy, że nie jest to kolega z pracy. I mówi – chodź Anderson, napijemy się, poskaczemy, co tu będziesz tak sam siedział. Nasz bohater już chciał go spławić ale patrzy a jedno dziewczę ma wytatuowanego na ramieniu białego królika. No to, myśli sobie – pójdę chyba.
No i tu własnie wplątuje się w grubszą aferę, w rezultacie której, po całej serii gonitw z kolegami w czarnych okularach i garniturach, ląduje u Morfeusza – sporego matrixoafroamerykanina, który daje mu do wyboru dwie kapsułki, na oko przeciwko grypie: jedna czerwona (na dzień pewnie) i jedna niebieska (taka na noc). No i ten nomen omen Morfeusz mówi – jak chcesz dalej spać to bierz niebieską a jak chcesz się obudzić – łykaj czerwoną a że Anderson był z natury śpioch to głupio mu było powiedzieć Morfeuszowi, że wolałby przykimać i wybrał ten budzik w kapsułce.
I wtedy nagle zrobił się ruch, wszyscy zaczęli biegać z telefonami i kręcić numery, młodziaki porozstawiali komputery a nasz bohater dotknął się lustra i za chwile cały zrobił się lustrzany (ani chybi kapsułka zawierała coś nielegalnego).
No i obudził się biedaczyna w wannie z kisielem, cały łysy i w dodatku podłączony do kontaktu. Wychyla się z wanny i patrzy a tam całe wielkie wieże takich wanien, hektolitry kisielu a w każdej wannie ktoś podłączony do prądu. Jako programista nie takie rzeczy już oczywiście widywał ale jednak zdziwił się nieco. Zwłaszcza jak nadleciała taka jedna machina, pokiwała z zafrasowaniem czułkami, odłączyła go od prądu (że niby się zepsuł chyba) i nacisnęła przycisk od spłuczki w rezultacie czego Anderson popłynął do ścieku.
A w tym ścieku pływała taka łódź podwodna z Morfeuszem i kolegami (któż z nas kiedyś nie podejrzewał że łodzie podwodne pływają rurami kanalizacyjnymi? No któż?) i wyłowili biedaka bo za słaby był po tym kisielu. Panie, które zawodowo pracują w kisielu mogą wam opowiedzieć jak to potrafi człowieka wykończyć. Wyłowili Andersona, umyli, wytarli, wyciągnęli gniazdka (z wyjątkiem jednego w karku) żeby zwarcia i pożaru nie było i poszli spać bo już się ściemniło.
Rano się programista budzi i żąda wyjaśnień. A Morfeusz i taka jedna panienka Trinity mu objaśniają co i jak: że była wojna a na wojnie jak to na wojnie różne rzeczy się dzieją i w związku z tym cały świat to teraz spalona pustynia a w rządzie i w sejmie są same roboty, które w związku z kryzysem energetycznym używają ludzi w kisielu jako bateryjek. Ale żeby im się w tym kisielu nie nudziło – wyświetlają im w mózgu fałszywą rzeczywistość, ten tytułowy Matrix właśnie.
“No Matrix-szmatriks” – mówi Morfeusz – “ale chodź Neo (bo Andersonowi Neo dali na chrzcie), zobaczymy jaki z ciebie kozak i czy się nadasz na lokalnego mesjasza bo czekamy od dłuższej chwili i mam wrażenie, że właśnie na Ciebie”. I przypięli jednemu i drugiemu karki do kontaktu. No i nagle Neo z Morfeuszem znaleźli się w takim małym, domowej roboty matriksie i dalej się naparzać. A chwilę wcześniej taki ichniejszy haker w czapce uszatce, zdownloadował Andersonowi do mózgu wszystkie sztuki walki więc Morfeusz nie posyłał go na wirtualne deski za każdym ruchem ręki. Potem jeszcze, jak już zdewastowali tą komputerową remizę, w której się tłukli, poszli sobie poskakać z wieżowca na wieżowiec. I tu już się naszemu ulubieńcowi nie powiodło tak dobrze bo co i rusz lądował na asfalcie z 80-go piętra. Na szczęście asfalt w komputerze robili z gumy.
Zabawa zabawą ale potem – jak to na łodzi podwodnej: dyżury w kuchni, sprzątanie i owsianka na obiad. I ten Morfeusz co ciągle za Andersonem łaził i mu powtarzał, że “Ty jesteś jedyny” aż Neo bał się po mydło schylić w ubikacji albo po szufelkę przy sprzątaniu.
A pewnego dnia Morfeusz się zniecierpliwił i mówi, że muszą skoczyć na róg do Matrixa bo tam mieszka jedna taka Wyrocznia i ona mu powie czy jest tym mesjaszem czy nie, w końcu, bo on już sam nie wie. Jak pomyśleli tak zrobili – karki do kontaktu i dalejże do Wyroczni. Wyrocznia jak się okazało mieszkała na osiedlu w bloku. Winda przypadkowo działała i nawet żarówki nie wykręcili. Wchodzą, a tu taka babcia z pecikiem w ustach ciasteczka z pieca wyjmuje i zaczyna nawijać Andersonowi, że zasadniczo to on nie jest mesjasz i żeby nie mówił Morfeuszowi bo mu będzie przykro.
Zmartwił się Neo trochę, bo w sumie to fajnie by było być mesjaszem. Jako programista popularności specjalnej nie zdobył a śmiałości do kobiet nie miał. Jak się jakaś na niego popatrzyła to od razu spuszczał wzrok i nerwowo grał w Tetrisa. Ale nic. Wraca z lekka przygnębiony a tu – kocioł!
Kocioł sie zaczął nomen-omen od czarnego kota Alika co przebiegł im drogę dwa razy tak samo. Neo mówi – “hej chłopaki, patrzcie jaki kot co przebiega dwa razy tak samo! Jakiegoś buga mają w tym matriksie! Badziewiarze!”. A koledzy i koleżanki na to szybciutko wyciągnęłi kałasznikowy i dalejże uciekać, bo jak się takie rzeczy działy to niechybnie zaraz wpadała matriksowa policja. No i za chwilę tup tup tup – lecą koledzy z tego ichniejszego Abewu. A za nimi posuwają Agenci.
No i tu kolejna śliska politycznie sprawa – w tym matrixie porządku pilnowali Agenci. Tacy bardzo, nieodparcie, agenciarscy – w czarnych okularach i garniturach i ze słuchawką na sprężynce w uchu. Niespecjalnie zakonspirowani znaczy. A szefował im agent Smith. I ci agenci byli tacy sprawni w naparzaniu, że wszyscy woleli schodzić im z drogi i to możliwie szybko.
Okazało się potem, że jeden z tej łodzi podwodnej, taki wredny łysy z wąsikiem, dał się tym agentom przekupić za kilka steków wołowych i zakapował. I teraz jak nasi podwodni marynarze chcieli wrócić przez telefon na pokład to on im po kolei wtyczki w karków wyciągał i padali jak muchy. Na szczęście jednego z tych co zostali na pokładzie, nie do końca wykończył i jak już już miał wyłączyć Neo – zaliczył centralne trafienie laserem.
No ale co z tego, że udało się Neo i Trynity wrócić do łódki jak Morfeusza capnęli i zaczęli przesłuchiwać, żeby wyciągnąć z niego kody do kryjówki buntowników? Więc niewiele myśląc (co zazwyczaj towarzyszy wszelkim bohaterskim czynom) Neo powiedział, że idzie po niego do matrixa. No to Trynity mówi, że idzie z nim i żeby nawet nie próbował dyskutować. Wzięli kilka szaf wirtualnych kałachów i w drogę.
No i tu zaczęła się megastrzelanina połączona z chodzeniem po ścianach, strzelaniem podczas stania na jednej ręce i ciosami z półobrotu na widok których nawet Chuck Noris schowałby się ze wstydu. Przepruli się przez cały, strzeżony wieżowiec a na dachu stał akurat helikopter. Dobra nasza, myślą sobie – bo już nas deczko nogi bolą od tych półobrotów. Polecimy sobie jak paniska.
A tymczasem Agenci przesłuchują Morfeusza. Wstrzyknęli mu takie srebrne świństwo żeby gadał prawdę ale gieroj się zaparł (faktycznie wyglądał jak przy zaparciu) i nie puszcza pary z ust. Patrzą agenciaki a tu za oknem helikopter z Neo i ulubionym przez wszystkich graczy, sześciolufowym, obrotowym chaingunem wisi. Ledwie zdążyli pisnąć i już ich nie było. A Morfeusz zaparł się jeszcze bardziej i trrrach – zerwał kajdany. Jak w piosence po prostu.
No i znowu strzelanina, ucieczki, łapanie helikoptera za sznurek, skoki i półobroty. I w końcu dopadli jedynego czynnego jeszcze automatu telefonicznego, w metrze, wrzucili pieniążki i dawaj do domu. Najpierw Morfeusz, potem Trynity a Neo – nie zdążył. Bo oczywiście dopadł go agent Smith.
Ale Neo zamiast się zestrachać i uciec – zaczął się z nim naparzać. I choć na początku nieźle obrywał – w końcu go wrzucił pod metro. Ale co z tego, skoro agent za chwilę znowu wylazł i dalej go ściga. Pomyślał sobie Anderson – do kitu z taką robotą, ręce sobie można urobić po łokcie. I chodu. Ucieka, ucieka, dodzwonił się do łodzi podwodnej i Ci mu mówią do jakiego telefonu ma teraz lecieć. W końcu dolatuje, otwiera drzwi, a za drzwiami agent Smith z pistoletem. Bach, bach i Neo leży.
A na łodzi podwodnej wszystkie EKG pokazują, że Neo udał się na spotkanie ze swoim stwórcą. Wszyscy w płacz, tylko Trynity się nad nim nachyla i mówi, że nie wierzy i dalejże go całować w ramach genderowo poprawnej wersji “Królewny Śnieżki”. I, jak w bajce, Neo się ożywił. Wstał, strzepnął kule a potem raz, dwa dokopał agentom, a agenta Smitha po prostu, hm, spenetrował i rozerwał od środka.
Morfeusz na statku westchnął – “och mój ty jedyny”. I wszyscy się bardzo ucieszyli, że Neo się okazał mesjaszem i że nareszcie będzie spokój z czekaniem. Nastąpiła ogólna radość, miłość i happy end.