KategoriaFilmy od B do Z

Miłość PC-ta do Macintosha

M

Obejrzałem ostatnio wzruszający film o wielkiej miłości, o miłości która łamie bariery międzykorporacyjne, której siła przezwycięża odwieczną waśń. Film o niewyobrażalnym mezaliansie, większym niż ten w “Trędowatej”, większym nawet niż te znane z bajek o Głupim Jasiu i Księżniczce. Film o odwzajemnionej miłości PC-ta do Macintosha. Po prostu “Romeo i Julia” na miarę naszych czasów.

PC-et zajmuje się w owym filmie przetwarzaniem śmieci (czyli robi to, co większość PC-tów zainstalowanych w biurach i urzędach) a Macintosh (rodzaju żeńskiego ale czyż ugryzione jabłko nie powinno być właśnie symbolem kobiecości?) zajmuje się poszukiwaniem życia (mam kilku kolegów pracujących na Mac’ach i oni też często zajmują się poszukiwaniem życia. A jeśli już nie życia, to przynajmniej środków do życia). PC-et jak to PC-et – trochę rzęzi i skrzypi, ale robi co do niego należy ustawiając gigantyczne wieże z przetworzonych śmieci. Macintosh natomiast fajowsko wygląda lecz wydajność pracy (1 roślinka na lifetime, w dodatku podsunięta przez PC-ta) ma mizerną.

Ale to przecież nie produkcyjniak tylko film o miłości. Różnica w wydajności nie przeszkadza naszym bohaterom nawiązać miłosnej więzi, choć z początku od tradycyjnie dobrze chłodzonego Macintosha wieje chłodem. W końcu jednak i pod jego gładką obudową zapalają się czerwone diody.

Tu następuje jednak zwrot akcji i Macintosh, po pokazaniu mu przez PC-ta hodowanej przez niego roślinki (nie macie pojęcia ile życia jest w nieodkurzanym PC-cie) zatrzaskuje ją (roślinkę) w sobie i przechodzi w standby, z którego nie daje się obudzić. Jeśli ktoś kiedyś próbował zmusić Macintosha do oddania mu lekko porysowanej płyty DVD po upadku systemu to wie o czym mówię – coś tam mruga, coś pulsuje ale ogólnie – umarło.

Zdarzenie to staje się punktem wyjścia do dalszych, zakończonych szczęśliwie przygód naszych bohaterów, w czasie których mamy okazję podziwiać niebywałą rekonfigurowalność PC-ta i możliwość wyposażenia go w urządzenia zewnętrzne (gaśnica) oraz design Macintosha. Następnie autorzy filmu, w pełnej zjadliwości scenie serwisowania pokazują, że trzeba nie mieć równo pod sufitem żeby trafić do autoryzowanego serwisu (owe zwariowane odkurzacze w poczekalni mówią same za siebie) przeciwstawiając mu samoserwisowanie się PC-ta przy pomocy części wyjętych ze śmietnika.

Finał jako się rzekło jest szczęśliwy co pozwala mieć nadzieję że przyszłość należy do komputerów które odziedziczą najlepsze cechy po tatusiu i po mamusi.

Majtki z gumką

M

Nawet najbardziej, zdawałoby się lekkie, holywoodzkie produkcje, są w stanie wzbudzić w człowieku głębokie refleksje. Takie właśnie głebokie refleksje natury ogólnej pojawiły się we mnie podczas oglądania filmu The Incredible Hulk. Film z pozoru jest błahy i czysto rozrywkowy, ale to tylko fasada, za którą kryją się sprytnie pytania o najstarsze i najbardziej pierwotne potrzeby człowieka.

W filmie owym, aktor Edward Norton wciela się w postać zaangażowanego (w pracę i uczuciowo) naukowca, który omalże u celu swych badań nad komórkami ludzkiego organizmu – decyduje się przeprowadzić końcowy eksperyment na samym sobie. Jeśli jesteście badaczami to wiecie jak to jest – człowiek chodzi i pyta, czy jeden z drugim nie poddałby się eksperymentowi a oni a to mają ważne spotkanie, a to żelazka nie wyłączyli, a to znowu odbierają pilny międzynarodowy telefon.

No to Bruce (bo tak wołali Nortona w tym filmie) sam siadł na tym, znanym z dziesiątków filmów o Frankensteinie, fotelu i prześliczna jak zwykle Liv Tyler w roli pani doktor, zaczęła mu świecić po oczach zielonym laserem.

Nie róbcie tego w domu. Wyrzućcie wszystkie zielone lasery. Bo oto nagle chudzinka Bruce zamienia się w sporego, nadmiernie umięśnionego, okropnie czymś wkurzonego i w dodatku zielonego Hulka i rzuca się na panią doktor (któż by się nie rzucił) a potem na całe laboratorium, demolując je doszczętnie i tłukąc probówki i retorty.

Tak zawiązuje się akcja filmu. W dalszy jej ciąg zamieszana jest oczywiście amerykańska armia (dzielni choć nieskuteczni chłopcy), supergrupa komandosów dostająca lanie od tytułowego bohatera, jeden hiperkomandos, który bardzo lubi swoją pracę oraz jeden generał. Oprócz tego oczywiście na ekranie kwitnie platoniczna miłość pomiędzy Nortonem a Tyler.  Platoniczność owej miłości nie ma jednakże motywów ideologicznych, moralnych czy religijnych. Ot, okazuje się, że jak Nortonowi puls skacze do 200 na minutę to zamienia się w Hulka, co prowadzi do krępujących nieporozumień. W tej sytuacji jakakolwiek gra wstępna, przeradza się w końcówce w jeden z najbardziej krwawych leveli Quake’a, czego oboje kochankowie pragną rzecz jasna uniknąć (głównie z powodu wygórowanych rachunków za zniszczone mienie jakie potem wystawia hotel).

Ale ja właściwie nie o tym chciałem. Otóż film, jak wspominałem, pod głównym nurtem wydarzeń, ma zakopane skarby prawdziwie ważnych myśli o kondycji człowieka. Więc kiedy po raz kolejny, Edward Norton z mizerotki przemieniał się w trzymetrowego mięśniaka niszcząc kolejny komplet swojej odzieży (z wyjątkiem spodenek. Spodenki w jakiś sposób przeżywały) mnie nachodziły refleksje odrywające od bieżącej fabuły.

   Bo w warstwie ukrytej, głównym bohaterem tego filmu są właśnie spodenki z gumką bohatersko wytrzymujące kolejne fazy yo-yo Edwarda “Hulka” Nortona. One to właśnie a nie amerykańska armia, stają za każdym razem na wysokości zadania (i przy okazji pasa Eda Nortona). One wreszcie tkwią na posterunku publicznej moralności, przy okazji skrywając mgłą tajemnicy wpływ zielonego lasera na pozawojskowe wyposażenie Hulka. One wreszcie promują oryginalne zestawienie kolorystyczne fioletu z zielenią (ponoć ma być modne w nadchodzącym sezonie).

   I tylko jednego jest brak tym heroicznym spodenkom – kieszeni. Przez to właśnie główny bohater musi np. łykać pendrive’a kiedy chce go ze sobą w postaci Hulkowej zabrać (całe szczęście, że nie ma domu i jest permanentnie ścigany i namierzany przez CIA bo musiałby jeszcze łyknąć pęk kluczy z breloczkiem i złotą kartę VISA). W tym momencie przypomniał mi się jeden z odcinków Krecika, w którym ów szył sobie spodenki, koniecznie z dużymi kieszeniami (ech, Hulk vs Krecik – cóż to by był za film! Pojedynek dwóch najsłynniejszych par spodenek świata!).

    Taaak. Kieszenie i wytrzymała gumka – to jest ten ideał, do którego zdąża nasza cywilizacja. Myślę, że w takich fioletowych spodenkach z odpowiednią ilością kieszeni, każdy z nas byłby niepokonany. Taka gumka, to wolność, równość i braterstwo (no braterstwo może niekoniecznie) w jednym. W każdym razie wolność przybierania w pasie i wolne ręce.

    Na koniec ciekawostka. Dla tych, którym słowo Hulk kojarzy się z Hula-Gula, które z kolei kojarzy się z Zulu-Gula, autorzy filmu przygotowali dyskretne cameo. Otóż wspomniany, główny generał nazywa się Thaddeus Ross.

Matrix

M

Ostatnio kilka osób przyznało się publicznie do nieznajomości tego filmu, dlatego myślę, że warto go przypomnieć i do jego obejrzenia zachęcić. Bez żadnych politycznych kontekstów, bo film jest pod tym względem nad wyraz śliski. Już sama reżyseria jest kontrowersyjna – niby z jednej strony wyreżyserowali go Bracia ale z drugiej strony – Wachowscy.

Żył, był więc sobie programista o nazwisku Anderson. Jak to programista, zamiast spędzać wieczory przy piwku, z dziewczynami, siedział do nocy przy kompie i niejednokrotnie przysypiał. Aż tu nagle z drzemki budza go wystukiwane na jego ekranie literki (czemu literki stukały przy wypisywaniu – nie wiemy. U mnie chodzą cicho na przykład.) Przeciera podpuchnięte programistyczne oczy i widzi, że ktoś mu napisał: “idź za białym królikiem”. Niepijący informatyk nie łapie aluzji i wcale nie nalewa sobie kielicha.

A tu za chwilę pukanie do drzwi i wpada kolega z dziewczynami, z czego wnioskujemy, że nie jest to kolega z pracy. I mówi – chodź Anderson, napijemy się, poskaczemy, co tu będziesz tak sam siedział. Nasz bohater już chciał go spławić ale patrzy a jedno dziewczę ma wytatuowanego na ramieniu białego królika. No to, myśli sobie – pójdę chyba.

No i tu własnie wplątuje się w grubszą aferę, w rezultacie której, po całej serii gonitw z kolegami w czarnych okularach i garniturach, ląduje u Morfeusza – sporego matrixoafroamerykanina, który daje mu do wyboru dwie kapsułki, na oko przeciwko grypie: jedna czerwona (na dzień pewnie) i jedna niebieska (taka na noc). No i ten nomen omen Morfeusz mówi – jak chcesz dalej spać to bierz niebieską a jak chcesz się obudzić – łykaj czerwoną a że Anderson był z natury śpioch to głupio mu było powiedzieć Morfeuszowi, że wolałby przykimać i wybrał ten budzik w kapsułce.

I wtedy nagle zrobił się ruch, wszyscy zaczęli biegać z telefonami i kręcić numery, młodziaki porozstawiali komputery a nasz bohater dotknął się lustra i za chwile cały zrobił się lustrzany (ani chybi kapsułka zawierała coś nielegalnego).

No i obudził się biedaczyna w wannie z kisielem, cały łysy i w dodatku podłączony do kontaktu. Wychyla się z wanny i patrzy a tam całe wielkie wieże takich wanien, hektolitry kisielu a w każdej wannie ktoś podłączony do prądu. Jako programista nie takie rzeczy już oczywiście widywał ale jednak zdziwił się nieco. Zwłaszcza jak nadleciała taka jedna machina, pokiwała z zafrasowaniem czułkami, odłączyła go od prądu (że niby się zepsuł chyba) i nacisnęła przycisk od spłuczki w rezultacie czego Anderson popłynął do ścieku.

A w tym ścieku pływała taka łódź podwodna z Morfeuszem i kolegami (któż z nas kiedyś nie podejrzewał że łodzie podwodne pływają rurami kanalizacyjnymi? No któż?) i wyłowili biedaka bo za słaby był po tym kisielu. Panie, które zawodowo pracują w kisielu mogą wam opowiedzieć jak to potrafi człowieka wykończyć. Wyłowili Andersona, umyli, wytarli, wyciągnęli gniazdka (z wyjątkiem jednego w karku) żeby zwarcia i pożaru nie było i poszli spać bo już się ściemniło.

Rano się programista budzi i żąda wyjaśnień. A Morfeusz i taka jedna panienka Trinity mu objaśniają co i jak: że była wojna a na wojnie jak to na wojnie różne rzeczy się dzieją i w związku z tym cały świat to teraz spalona pustynia a w rządzie i w sejmie są same roboty, które w związku z kryzysem energetycznym używają ludzi w kisielu jako bateryjek. Ale żeby im się w tym kisielu nie nudziło – wyświetlają im w mózgu fałszywą rzeczywistość, ten tytułowy Matrix właśnie.

“No Matrix-szmatriks” – mówi Morfeusz – “ale chodź Neo (bo Andersonowi Neo dali na chrzcie), zobaczymy jaki z ciebie kozak i czy się nadasz na lokalnego mesjasza bo czekamy od dłuższej chwili i mam wrażenie, że właśnie na Ciebie”. I przypięli jednemu i drugiemu karki do kontaktu. No i nagle Neo z Morfeuszem znaleźli się w takim małym, domowej roboty matriksie i dalej się naparzać. A chwilę wcześniej taki ichniejszy haker w czapce uszatce, zdownloadował Andersonowi do mózgu wszystkie sztuki walki więc Morfeusz nie posyłał go na wirtualne deski za każdym ruchem ręki. Potem jeszcze, jak już zdewastowali tą komputerową remizę, w której się tłukli, poszli sobie poskakać z wieżowca na wieżowiec. I tu już się naszemu ulubieńcowi nie powiodło tak dobrze bo co i rusz lądował na asfalcie z 80-go piętra. Na szczęście asfalt w komputerze robili z gumy.

Zabawa zabawą ale potem – jak to na łodzi podwodnej: dyżury w kuchni, sprzątanie i owsianka na obiad. I ten Morfeusz co ciągle za Andersonem łaził i mu powtarzał, że “Ty jesteś jedyny” aż Neo bał się po mydło schylić w ubikacji albo po szufelkę przy sprzątaniu.

A pewnego dnia Morfeusz się zniecierpliwił i mówi, że muszą skoczyć na róg do Matrixa bo tam mieszka jedna taka Wyrocznia i ona mu powie czy jest tym mesjaszem czy nie, w końcu, bo on już sam nie wie. Jak pomyśleli tak zrobili – karki do kontaktu i dalejże do Wyroczni. Wyrocznia jak się okazało mieszkała na osiedlu w bloku. Winda przypadkowo działała i nawet żarówki nie wykręcili. Wchodzą, a tu taka babcia z pecikiem w ustach ciasteczka z pieca wyjmuje i zaczyna nawijać Andersonowi, że zasadniczo to on nie jest mesjasz i żeby nie mówił Morfeuszowi bo mu będzie przykro.

Zmartwił się Neo trochę, bo w sumie to fajnie by było być mesjaszem. Jako programista popularności specjalnej nie zdobył a śmiałości do kobiet nie miał. Jak się jakaś na niego popatrzyła to od razu spuszczał wzrok i nerwowo grał w Tetrisa. Ale nic. Wraca z lekka przygnębiony a tu – kocioł!

Kocioł sie zaczął nomen-omen od czarnego kota Alika co przebiegł im drogę dwa razy tak samo. Neo mówi – “hej chłopaki, patrzcie jaki kot co przebiega dwa razy tak samo! Jakiegoś buga mają w tym matriksie! Badziewiarze!”. A koledzy i koleżanki na to szybciutko wyciągnęłi kałasznikowy i dalejże uciekać, bo jak się takie rzeczy działy to niechybnie zaraz wpadała matriksowa policja. No i za chwilę tup tup tup – lecą koledzy z tego ichniejszego Abewu. A za nimi posuwają Agenci.

No i tu kolejna śliska politycznie sprawa – w tym matrixie porządku pilnowali Agenci. Tacy bardzo, nieodparcie, agenciarscy – w czarnych okularach i garniturach i ze słuchawką na sprężynce w uchu. Niespecjalnie zakonspirowani znaczy. A szefował im agent Smith. I ci agenci byli tacy sprawni w naparzaniu, że wszyscy woleli schodzić im z drogi i to możliwie szybko.

Okazało się potem, że jeden z tej łodzi podwodnej, taki wredny łysy z wąsikiem, dał się tym agentom przekupić za kilka steków wołowych i zakapował. I teraz jak nasi podwodni marynarze chcieli wrócić przez telefon na pokład to on im po kolei wtyczki w karków wyciągał i padali jak muchy. Na szczęście jednego z tych co zostali na pokładzie, nie do końca wykończył i jak już już miał wyłączyć Neo – zaliczył centralne trafienie laserem.

No ale co z tego, że udało się Neo i Trynity wrócić do łódki jak Morfeusza capnęli i zaczęli przesłuchiwać, żeby wyciągnąć z niego kody do kryjówki buntowników? Więc niewiele myśląc (co zazwyczaj towarzyszy wszelkim bohaterskim czynom) Neo powiedział, że idzie po niego do matrixa. No to Trynity mówi, że idzie z nim i żeby nawet nie próbował dyskutować. Wzięli kilka szaf wirtualnych kałachów i w drogę.

No i tu zaczęła się megastrzelanina połączona z chodzeniem po ścianach, strzelaniem podczas stania na jednej ręce i ciosami z półobrotu na widok których nawet Chuck Noris schowałby się ze wstydu. Przepruli się przez cały, strzeżony wieżowiec a na dachu stał akurat helikopter. Dobra nasza, myślą sobie – bo już nas deczko nogi bolą od tych półobrotów. Polecimy sobie jak paniska.

A tymczasem Agenci przesłuchują Morfeusza. Wstrzyknęli mu takie srebrne świństwo żeby gadał prawdę ale gieroj się zaparł (faktycznie wyglądał jak przy zaparciu) i nie puszcza pary z ust. Patrzą agenciaki a tu za oknem helikopter z Neo i ulubionym przez wszystkich graczy, sześciolufowym, obrotowym chaingunem wisi. Ledwie zdążyli pisnąć i już ich nie było. A Morfeusz zaparł się jeszcze bardziej i trrrach – zerwał kajdany. Jak w piosence po prostu.

No i znowu strzelanina, ucieczki, łapanie helikoptera za sznurek, skoki i półobroty. I w końcu dopadli jedynego czynnego jeszcze automatu telefonicznego, w metrze, wrzucili pieniążki i dawaj do domu. Najpierw Morfeusz, potem Trynity a Neo – nie zdążył. Bo oczywiście dopadł go agent Smith.

Ale Neo zamiast się zestrachać i uciec – zaczął się z nim naparzać. I choć na początku nieźle obrywał – w końcu go wrzucił pod metro. Ale co z tego, skoro agent za chwilę znowu wylazł i dalej go ściga. Pomyślał sobie Anderson – do kitu z taką robotą, ręce sobie można urobić po łokcie. I chodu. Ucieka, ucieka, dodzwonił się do łodzi podwodnej i Ci mu mówią do jakiego telefonu ma teraz lecieć. W końcu dolatuje, otwiera drzwi, a za drzwiami agent Smith z pistoletem. Bach, bach i Neo leży.

A na łodzi podwodnej wszystkie EKG pokazują, że Neo udał się na spotkanie ze swoim stwórcą. Wszyscy w płacz, tylko Trynity się nad nim nachyla i mówi, że nie wierzy i dalejże go całować w ramach genderowo poprawnej wersji “Królewny Śnieżki”. I, jak w bajce, Neo się ożywił. Wstał, strzepnął kule a potem raz, dwa dokopał agentom, a agenta Smitha po prostu, hm, spenetrował i rozerwał od środka.

Morfeusz na statku westchnął – “och mój ty jedyny”. I wszyscy się bardzo ucieszyli, że Neo się okazał mesjaszem i że nareszcie będzie spokój z czekaniem. Nastąpiła ogólna radość, miłość i happy end.

Alicja w krainie strzałów

A

Okres poświąteczny, kiedy to każdy z nas na skutek obżarstwa, przypomina temperamentem sennego zombie, dobry jest do przypomnienia sobie kilku ulubionych filmów o tych sympatycznych i nieskomplikowanych istotach.

Film o zombie ma żelazny i prosty jak rama roweru schemat: ktoś trafia w okolicę nawiedzaną przez żywe trupy (najczęściej jest to para nastolatków, względnie jedna lub kilka nastolatek), zombie wyłażą zewsząd i zbliżają nieuchronnie, po czym następuje coś co powoduje happy end (z dokładnością do jednego lub dwóch zagryzionych). Skąd zwłoki, które zazwyczaj w czasie pochówku mają stuczne szczęki, w filmie dysponują uzębieniem krokodyla – nie wiadomo.

Zatem opasły i z lekką czkawką rozsiadłem się ostatnio przed “Resident Evil 3: Extinction”, z premedytacją nie oglądając uprzednio dwóch poprzednich części. I miałem jak się okazało rację bo poprzednie części były przy konsumpcji dzieła potrzebne jak sztuczna szczęka zombiemu.

Oto śliczna jak zawsze Mila Jovovic budzi się pod prysznicem (a komuż to się nie zdarzyło? No komu?), zupełnie bez garderoby. Brak ten jednak czym prędzej i niestety bardzo dyskretnie nadrabia wbijając się w czerwoną suknię, po czym sunie przez pokoje, wchodzi na korytarz żywcem wyjęty z “Gwiezdnych Wojen”, cudem unika śmierci przez pokrojenie laserową szatkownicą do modelek (żywcem wyjętą z “Cube”), przedziera się przez szpitalne korytarze (żywcem wyjęte ze “Szpitala na peryferiach”) po czym ginie tragicznie kiedy coś wyskakuje na nią z podłogi i ostrzeliwuje śmiertelnie.

Hmmm, mruczy badguy obserwując rzężenie i drgawki byłej Joanny d’Arc, po czym macha ręką na pomagierów, którzy czym prędzej wynoszą broczącą i wrzucają ją do rowu pełnego nieczynnych już Mill Jovovic. Tak to się zaczęło.

Potem idzie już z górki – okazuje się że Mila ma na imie Alicja i jest produkowana seryjnie, że podczas ciosu z półobrotu podnosi nogę wyżej niż Chuck Noris (notabene większość osób o wzroście średnim podnosi nogę wyżej niż Chuck Noris…),  że macha nożami lepiej niż niejeden japoński kucharz, że na skutek jakiegoś wirusa większość populacji ludzkości to obecnie zombie własnie a badguye siedzą pod ziemią, przeprowadzają (okropne oczywiście) badania i kombinują co z tym zrobić.

A tymczasem inna Alicja (jakiś zdezelowany model z obluzowanymi podwiązkami) jeździ sobie na motorze i zabija kogo może (pod warunkiem że to zombie rzecz jasna). Podczas owych rzeźnickich przygód spotyka w warunkach dramatycznych (żywcem wyjętych z “Ptaków”) niedobitki zdrowej rasowo ludzkości, z jednym takim całkiem dużym niedobitkiem, z którym już po chwili łączy ją nić (a właściwie drucik) sympatii. Oczywiście Alicja jest przy okazji w posiadaniu notatek jakiegoś znalezionego w stanie nie nadającym się do spożycia kolegi, w których stoi jak byk, że trzeba jechać na Alaskę bo tam jest zdrowe powietrze.

W międzyczasie wszyscy tłuką tych biednych zombie jak muchy. Muchy zresztą od zombie nie stronią, więc przy okazji i one ulegają wytłuczeniu.

Podczas apogeum tłuczenia, badguye namierzają Alicję z satelity i wyłączają jej prąd, dzięki czemu kilka żywych trupów może wreszcie najeść się do syta. Ale nasza ulubienica ni stąd ni z owąd przechodzi na zasilanie bateryjne, rozprawia się z większością złych ludzi i wszystkimi truposzami po drodze, po czym rzuca w pościg za głównym Złym, którego przy okazji skosztował jeden z jego rozkładających się podopiecznych, zarażając go przy okazji wirusem.

W scenie finałowej (żywcem wyjętej z “Quake 2”), Alicja rozprawia się z big bad bossem (który w międzyczasie zmutował i stracił sporo na urodzie zyskując jednakże na sile w prawym prostym). W czasie owego pojedynku, big bad boss po raz pierwszy i ostatni dokopuje nieco naszej lwicy paryskich wybiegów po czym ginie w sposób dosyć durny.

A Alicja uruchamia seryjną i masową produkcję samych siebie i w ten atrakcyjny, choć nieco na dłuższą metę nużący sposób, łata niedostatki światowej demografii (wieńcząc film sceną żywcem wyjętą z “Ataku klonów”).

Mnie też udało się z tego filmu wyjść żywcem. Konkretnie, dwiema puszkami żywca.

Szklana pułapka 4.0

S

Bruce Willis powraca jako detektyw John McClane w czwartym już odcinku serialu o ratowaniu świata (lub jego części) przed odpowiednio złym badguyem. Tym razem badguyem jest były administrator sieci w CIA, a każdy kto kiedykolwiek miał do czynienia z adminem w swojej firmie wie jak źli potrafią być tacy goście. Zablokują ci ulubione strony, programy P2P i komunikatory, zmieniają hasła co tydzień a jeśli w poniedziałek rano nic nie działa to najpewniej wdrażali przez weekend nowe zabezpieczenia.

Tym razem więc (i całkiem słusznie) badguyem jest taki właśnie paranioczny admin, który kiedy wyrzucili go z roboty bo upierał się, że jego szef jest przebranym koreańskim hackerem i usiłował zedrzeć mu z twarzy tą gumową maskę – postanowił udowodnić, że cały świat jest podatny na ataki elektroniczne (a przy okazji zainkasować skromne honorarium za fatygę).

Przy nieświadomej pomocy kilku swoich kolegów hackerów (jak zwykle w filmach, przedstawionych jako niewinne, idealistyczne acz genialne owieczki, z tych co to potrafią przy pomocy gumy do żucia i zużytego biletu na tramwaj rozbroić każde, strzeżone elektronicznie, drzwi) oraz pięknej i gibkiej azjatki (tu scenarzyści nieco przeszarżowali. W jaki niby sposób admin mógłby poderwać azjatkę? Mógłby ją najwyżej zdownloadować…) nasz badguy robi w Nowym Jorku swój mały armageddon włączając zielone światła na każdym skrzyżowaniu.

Charakterystyczny dla mentalności amerykanów i dla ich wrodzonej złośliwości jest fakt, że o ile przed atakiem poruszali się po drogach publicznych w żółwim tempie i rozglądali czy coś nie jedzie z boku, teraz nagle zaczynają pruć setką i zderzać się widowiskowo. O ile to możliwe to najlepiej z cysterną lub tirem. Zamieszanie osiąga apogeum kiedy złowieszczy admin wyłącza elektronicznie wszystkie spłuczki w toaletach a w kranach zamienia ciepłą wodę z zimną.

I tu do akcji wkracza nasz ulubiony, zmęczony życiem i wciąż nieuczesany (metaforycznie) detektyw McClane, dość przypadkowo dostając pod opiekę ostatniego ocalałego hackera (resztę wykończył szalony admin przy pomocy guzika “Delete” w komputerze. Nigdy, przenigdy nie naciskajcie tego guzika!).

Kiedy okazuje się, że na skutek wyłączenia telewizji przez złoczyńcę, państwo przestaje działać, zaczyna działać McClane. Czy knuje koronkową intrygę? Czy prowadzi wyrafinowane śledztwo w stylu Sherlocka Holmesa? Czy bada poszlaki, przesłanki i ślady? Nieeeee. To nie w stylu McClane’a. McClane stosuje moją ulubioną metodę śledczą (którą i ja posługuje się np. grając w Quake’a czy Crysis) – po prostu ustala sobie kurs na badguya, po drodze dzwoni do niego kilkakrotnie, żeby mu to powiedzieć że idzie i że mu ecscuse le mot “skopie tyłek” i wio. Badguy rzuca na niego wszystkich swoich mordali i płatnych morderców, obrzuca go helikopterami i myśliwcami F16 (które o dziwo w tym filmie latają) a w końcu rzuca mu pod nogi megakłodę w postaci swojej ulubionej koreanki a McClane nic. Pot obetrze z czoła, krew spod nosa i idzie. Czasem tylko zadzwoni, że idzie.

Na domiar złego, zły admin porywa córkę McClane’a, jakby mogło mu to coś pomóc. Ale nasz detektyw ratował już swoją rodzinę tyle razy, że nie robi to na nim większego wrażenia i ani o cal nie zbacza z kursu.

Zakończenia oczywiście nie zdradzę.

Maglownica – odrodzenie

M

Z góry się przyznam, że nie widziałem tego filmu. Ale tytuł wydał mi się tak nieodparty, że poczułem wręcz przymus napisania czegoś o nim. Spróbujmy sobie zatem wyobrazić o czym może traktować film “Maglownica – Odrodzenie”…

Oto, zapewne w małym amerykańskim miasteczku (małe miasteczka, jeśli wierzyć kinematografii anglosaskiej to prawdziwe puszki Pandory: zazwyczaj mieszkają w nich zdeprawowani szeryfi prowadzący podejrzane eksperymenty na złapanych autostopowiczach, księża w służbie Belzebuba, małe dziewczynki z kokardami i piłą łańcuchową oraz katatonicy i wariaci. Wokół zaś roztaczają się bezkresne i nieprzebyte pola kukurydzy…). Zatem w tym małym amerykańskim miasteczku, na skutek a) klątwy, b) interwencji sił pozaziemskich, c) przywieziona przez rosyjskich/arabskich agentów/terrorystów, pojawia się zła, bardzo, bardzo zła – Maglownica.

Z początku nic nie zapowiada katastrofy a przyczajona Maglownica posłusznie niweczy zmarszczki prześcieradeł i chłopskiej bielizny. Ale kiedy nieostrożna gospodyni domowa w czasie długiej i interesującej obyczajowo (jak to zwykle nad maglem) rozmowy, wypowiada przeklęte słowo “lafirynda” (mając na myśli jedną z agroturystek) – rozpoczyna się horror. Maglownica zaczyna przypalać gacie sołtysa i nadwerężać gumki chłopskich kalesonów. W damskich koszulach pojawiają się dziury w najnieprzyzwoitszych miejscach a spódnice opuszczają jej żelazne szczęki wyraźnie krótsze.

Sytuacja, w której obrońcy moralności mają jedną rękę zajętą trzymaniem spodni a drugą – wstydliwym przysłanianiem dziur, rychło wymyka się spod kontroli. Szerzy się zepsucie i wolna miłość, córka wikarego ucieka z długowłosym gitarzystą a na okolicznych polach pszenicy pojawiają się wygniecione znaki zbożowe. Maglownica eskaluje przemoc na męskiej i damskiej odzieży – na skutek działania złych sił damskie majtki opuszczają ją w kolorze krwistoczerwonym i wyrażnie ażurowe. Resztki bogobojnych mieszkańców w reformach do kolan (takich na troczki, można powiedzieć że to lokalni “troczkiści”) spotykają się potajemnie i postanawiają ratować siebie i swoją ojcowiznę. W epickim finale, przebrany za maglarkę kapelan podsuwa Maglownicy podstępnie pranie namoczone wodą święconą. Pośród rzężenia, muzyki symfonicznej i błysków światła, diabelski przedmiot znika w dziurze w ziemi, która otwarła się na tą właśnie okazję.

W finale wszyscy odchodzą w stronę zachodzącego słońca, szczęśliwi, rumiani i skromnie (tj. przyzwoicie) odziani. Koniec.

Piraci z Karaibów 2

P

Przedziwny jest to film, w którym cały show ukradł dla siebie aktor mocno drugoplanowy i w dodatku nawet nie wymieniany w liście płac. Jedyny, który w tym filmie powodował żywsze bicie serca, a który jak widać wystąpił w nim za darmo.

Kraken (bo o nim mowa) był wspaniały. Podstępny i silny. Pełen wdzięku i stanowczości. Nareszcie Kraken na miarę naszych możliwości.

Niestety partnerowali mu zdeklasowany elf, jeszcze bardziej najarany Johnny Depp i chłopięca Knightley, w jakiejś nadmiernie skomplikowanej intrydze, która jak sądze miała stanowić pretekst do występów Krakena. A tych było stanowczo za mało. Mam nadzieję że producenci trzeciej części, która niechybnie nastąpi, pozwolą temu bohaterowi rozwinąć skrzydła. To znaczy macki.

Podobno Kraken dostał propozycję grania w drugiej części “Gdzie jest Nemo”, w “Szczękach 4” oraz ekranizacji Brechtowskiej “Opery za trzy grosze” (rola Mackiego the Knife). Jak głoszą plotki, ma również zagrać w remake’u “Ojca chrzestnego”. Dwia duże nowojorskie domy mody już starają się o kontrakt na uszycie mu fraka. Kraken, w jednym z wywiadów, zwierzył się że planuje również stanąć za kamerą i nakręcić niskobudżetowy, artystyczny film jako pierwszy w historii kinematografii kręcony z dwudziestu kamer z ręki (powiedzmy) jednocześnie. Na fali popularności firma MacDonalds zamierza wprowadzić w swoich restauracjach MacKrakeny. Wszystko to pozwala nowoodkrytej gwieździe patrzeć śmiało w przyszłość która odkrywa przed nim ocean możliwości.

Knightley podobno jest facetem. W każdym razie w męskim przebraniu była nie do odróżnienia od większości piratów.

Aeon Flux

A

Film, którego tytuł przywodzi na myśl odgłosy wydawane przy płukaniu gardła jest już a priori podejrzany o bycie filmem klasy B. W dodatku rolę tytułową gra tam pani o równie grypowym imieniu Charlize. Zagłębiając się nieco w fabułę (nie trzeba brać akwalungu – nie będzie głęboko) zauważamy że nasze epidemiologiczne przeczucia zaczynają się sprawdzać – w filmie wszyscy mają jakiegoś wirusa choć jako osoby chore poruszają się nader rześko, skacząc, fikając w powietrzu koziołki i uderzając z półobrotu w zwolnionym tempie.

Przy okazji obserwujemy zastosowanie wielu sprawdzonych scenariuszowych klisz:

  • jeśli bohaterka znajdzie się w laboratorium pełnym fiolek i odczynników – niechybnie dojdzie tam do bijatyki połączonej z tłuczeniem tychże.
  • jeśli bohaterka jest urodziwa – na pewno sypia w czymś fajnym i przewiewnym.
  • przystojny czarny charakter nie może być do końca zły.
  • jeśli masz dziwne sny lub przebłyski czegoś nieuchwytnego – jesteś klonem.
  • mur dookoła utopii jest jak strzelba na ścianie – musi runąć.

W miarę rozwoju akcji, sytuacja się pogłębia sięgając przy końcu DNA.

Kategorie

Instagram