Okres poświąteczny, kiedy to każdy z nas na skutek obżarstwa, przypomina temperamentem sennego zombie, dobry jest do przypomnienia sobie kilku ulubionych filmów o tych sympatycznych i nieskomplikowanych istotach.
Film o zombie ma żelazny i prosty jak rama roweru schemat: ktoś trafia w okolicę nawiedzaną przez żywe trupy (najczęściej jest to para nastolatków, względnie jedna lub kilka nastolatek), zombie wyłażą zewsząd i zbliżają nieuchronnie, po czym następuje coś co powoduje happy end (z dokładnością do jednego lub dwóch zagryzionych). Skąd zwłoki, które zazwyczaj w czasie pochówku mają stuczne szczęki, w filmie dysponują uzębieniem krokodyla – nie wiadomo.
Zatem opasły i z lekką czkawką rozsiadłem się ostatnio przed “Resident Evil 3: Extinction”, z premedytacją nie oglądając uprzednio dwóch poprzednich części. I miałem jak się okazało rację bo poprzednie części były przy konsumpcji dzieła potrzebne jak sztuczna szczęka zombiemu.
Oto śliczna jak zawsze Mila Jovovic budzi się pod prysznicem (a komuż to się nie zdarzyło? No komu?), zupełnie bez garderoby. Brak ten jednak czym prędzej i niestety bardzo dyskretnie nadrabia wbijając się w czerwoną suknię, po czym sunie przez pokoje, wchodzi na korytarz żywcem wyjęty z “Gwiezdnych Wojen”, cudem unika śmierci przez pokrojenie laserową szatkownicą do modelek (żywcem wyjętą z “Cube”), przedziera się przez szpitalne korytarze (żywcem wyjęte ze “Szpitala na peryferiach”) po czym ginie tragicznie kiedy coś wyskakuje na nią z podłogi i ostrzeliwuje śmiertelnie.
Hmmm, mruczy badguy obserwując rzężenie i drgawki byłej Joanny d’Arc, po czym macha ręką na pomagierów, którzy czym prędzej wynoszą broczącą i wrzucają ją do rowu pełnego nieczynnych już Mill Jovovic. Tak to się zaczęło.
Potem idzie już z górki – okazuje się że Mila ma na imie Alicja i jest produkowana seryjnie, że podczas ciosu z półobrotu podnosi nogę wyżej niż Chuck Noris (notabene większość osób o wzroście średnim podnosi nogę wyżej niż Chuck Noris…), że macha nożami lepiej niż niejeden japoński kucharz, że na skutek jakiegoś wirusa większość populacji ludzkości to obecnie zombie własnie a badguye siedzą pod ziemią, przeprowadzają (okropne oczywiście) badania i kombinują co z tym zrobić.
A tymczasem inna Alicja (jakiś zdezelowany model z obluzowanymi podwiązkami) jeździ sobie na motorze i zabija kogo może (pod warunkiem że to zombie rzecz jasna). Podczas owych rzeźnickich przygód spotyka w warunkach dramatycznych (żywcem wyjętych z “Ptaków”) niedobitki zdrowej rasowo ludzkości, z jednym takim całkiem dużym niedobitkiem, z którym już po chwili łączy ją nić (a właściwie drucik) sympatii. Oczywiście Alicja jest przy okazji w posiadaniu notatek jakiegoś znalezionego w stanie nie nadającym się do spożycia kolegi, w których stoi jak byk, że trzeba jechać na Alaskę bo tam jest zdrowe powietrze.
W międzyczasie wszyscy tłuką tych biednych zombie jak muchy. Muchy zresztą od zombie nie stronią, więc przy okazji i one ulegają wytłuczeniu.
Podczas apogeum tłuczenia, badguye namierzają Alicję z satelity i wyłączają jej prąd, dzięki czemu kilka żywych trupów może wreszcie najeść się do syta. Ale nasza ulubienica ni stąd ni z owąd przechodzi na zasilanie bateryjne, rozprawia się z większością złych ludzi i wszystkimi truposzami po drodze, po czym rzuca w pościg za głównym Złym, którego przy okazji skosztował jeden z jego rozkładających się podopiecznych, zarażając go przy okazji wirusem.
W scenie finałowej (żywcem wyjętej z “Quake 2”), Alicja rozprawia się z big bad bossem (który w międzyczasie zmutował i stracił sporo na urodzie zyskując jednakże na sile w prawym prostym). W czasie owego pojedynku, big bad boss po raz pierwszy i ostatni dokopuje nieco naszej lwicy paryskich wybiegów po czym ginie w sposób dosyć durny.
A Alicja uruchamia seryjną i masową produkcję samych siebie i w ten atrakcyjny, choć nieco na dłuższą metę nużący sposób, łata niedostatki światowej demografii (wieńcząc film sceną żywcem wyjętą z “Ataku klonów”).
Mnie też udało się z tego filmu wyjść żywcem. Konkretnie, dwiema puszkami żywca.