AutorRafał Fagas

Burza

B

Moja Miranda żyje na wyspie – wyspie w nocy stającej na palcach
by wystawić czuprynę lasu na miękki dotyk burzy
wtedy kwitnie jej łono. Gdy się patrzy z łodzi
od samego konturu czuje się boleśnie
każdą skałę przybrzeżną szarpiącą poszycie
wszystkie wręgi kadłuba jak złamane żebra.

Kiedy burza odchodzi, sine błyskawice
kręcą jej mokre włosy elektrycznym palcem
wtedy kwitnie jej łono. Wtedy toną łodzie
a wyspa otrząsa się z deszczu jak zmoczony pies

Pod płaszczem mgły o świcie zostają na brzegu
ciała ryb, krabów, książąt i morskich potworów
mniej znaczących w tej chwili niż ja
kropla deszczu
schowana przed porankiem w jaskini jej pępka.

Teoretyczne podstawy szafiarstwa

T

Wielu z nas szafiarzami zostaje przez przypadek, instynktownie, co sprawia, że u podstaw prawdziwego szafiarstwa zawsze leżała i leżeć będzie bystrość umysłu i umiejętność improwizacji. Jest jednak kilka podstawowych zasad, których powinniśmy przestrzegać, pewien niepisany (do tej pory) kodeks, z jednej strony definiujący szafiarstwo jako takie a z drugiej ułatwiający nam codzienny szafiarski trud:

  1. Z oczywistych względów szafiarzem można zostać tylko wtedy jeśli nasza wybranka jest mężatką lub przebywa w związku. Może to być związek homoseksualny ale tylko jeśli partnerka wybranki wizualnie (tudzież jeśli idzie o muskulaturę i znajomość sztuk walki) nie różni się nazbyt od mężczyzny.
  2. Wartość naszego szafiarstwa rośnie proporcjonalnie do wzrostu, zarostu, obwodu “w kablu” oraz porywczości partnera wybranki.
  3. Należy unikać pań o nazbyt nowoczesnych gustach jeśli idzie o umeblowanie mieszkania. Szafy przeszklone czy w ogóle pozbawione drzwi i otwarte na przestrzał zupełnie nie należą do ekosystemu szafiarza.
  4. Ucieczki do garderoby nie można liczyć jako uprawianie szafiarstwa. Garderobiarstwo to zupełnie inna dziedzina sztuki i jako taka rządzi się odmiennymi prawami.
  5. Szafiarstwo dzielimy na pasywne i aktywne. Pasywne, wtedy gdy nie zostaniemy znalezieni a aktywne gdy zostaniemy. Angielska literatura mówi o szafiarstwie indoor lub outdoor.
  6. Grzebanie z nudów po kieszeniach palt i płaszczy w szafie jest naganne moralnie i jako takie powoduje wykluczenie ze społeczności.
  7. W szafiarstwie aktywnym najważniejsza jest tzw. faza wykrętu, następująca zaraz po fazie nakrycia. Faza ta decyduje o klasie i umiejętnościach szafiarza. Udane szafiarstwo aktywne kończy się polubownie. Mistrzowie gatunku potrafią nawet zaprzyjaźnić się z nakrywającym i pożyczyć od niego sto złotych do wtorku.
  8. W odróżnieniu od zakonu szafiarek, w szafiarstwie męskim ubiór nie jest znaczący. Liczy się natomiast oczywiście pewna osobista schludność.
  9. W fazie nakrycia powinniśmy wciągnąć powietrze, brzuch, stanąć na palcach i ogólnie wyglądać na groźniejszego niż w rzeczywistości. Chyba że wymagania fazy wykrętu sugerują inne zachowanie (patrz wykręt na pana-co-się-ukrywa-od-wojny).

To na razie tyle, żeby nie znudzić. Wkrótce dalsze informacje i następne listy do redakcji.

Szafiarze – Manifest

S

Zewsząd dobiegają nas informacje o Szafiarkach – o zakonie panien co to z niczego potrafią się ładnie ubrać i same sobie być dyktatorkami mód. Człowiek otworzy telewizor (którego nie ma bo nie płaci abonamentu) a tam Szafiarki, kupi gazetę kolorową – Szafiarki, w Internecie – Szafiarki, w lodówce – Szafiarki, w szafie – aaaaaa – a w szafie Szafiarek nie ma!

Któż bowiem znajduje się w szafie i patrzy teraz na nas zmieszanym wzrokiem? Szafiarz. Najczęściej niekompletnie ubrany lub ubrany w nasz garnitur, zza kołnierza którego wystaje jeszcze pałąk wieszaka. Usiłujący sprawiać wrażenie, że go tu nie ma lub że dajmy na to sprawdzał właśnie (urzędowo) bezpieczeństwo konstrukcji szafy. Albo szczelność rur z gazem. Udający zabłąkanego kominiarza lub zdezorientowanego inkasenta.  Zrezygnowany albo gotów do negocjacji. Wyskakujący jak kot zamkniety w łazience lub gramolący się powoli i mrużący oczy do światła.

Postać Szafiarza pojawia się w historii ludzkości jednocześnie z pojawieniem się szaf i garderób w damskich sypialniach. Założe się, że już pierwsza szafa jaką średniowieczny wielmoża podarowal swojej wielmożance przed wyjazdem na krucjatę była zamieszkana nie gorzej niż hotel w mieście średniej wielkości. Historykom znane są wszak odkrywane na wewnętrznych ścianach szaf tajne znaki i ryte drżącym paznokciem inskrypcje i zaklęcia (“Wracaj kumie do roboty”, “Ileż on jeszcze będzie gadał”, “Ta koszula jest przecież jeszcze całkiem dobra”, “Tu byłem…” lub trywialne: “Ratunku!”).  Niektóre ze starodawnych szaf mogą się nawet pochwalić wyżłobionymi w swoim wnętrzu śladami bosych męskich stóp. Co więcej – niektóre mają nawet kilka par takich wyżłobień.

Szafiarzami bywali ludzie sławni i zamożni. Szafiarzem z pewnością bywał sam Giacomo Casanova (z ang. case – teczka, mała szafa) a na wewnętrznych deskach wielu renesansowych szaf przeczytać możemy fragmenty wczesnych sonetów Francesco Petrarki. Jak choćby tego, odnalezionego niedawno:

Z jakiejż to sfery piekieł do jasnej cholery
wrócił tutaj ten żonkoś – wszak miał w Mediolanie
pozostać do niedzieli a tu bach mospanie!
wpada do domu nagle, wcześniej o dni cztery!

O Lauro moja nieszczęsna! O czyjaż to wina
że miast wielbić twą szyję, całować twe loki
udaję w szafie surdut a ty robisz gnocchi
i jeszcze prawa noga drętwieć mi zaczyna?

Szafa moim więzieniem i moim potrzaskiem –
gdzieś tam jest zieleń krzewów oraz niebios błękit,
lecz nie wyjdę bo cham mi obtłuc może maskę

a nie mogę w profesji mej przeciążać ręki
więc siedzę, piszę wiersze i bawię się paskiem.
Wiesz że się nawet mieszczę w niektóre sukienki?

(Francesco Petrarka, szafa z drugiej połowy XIII wieku, mahoń)

   Szafiarzami byli książęta i hrabiowie, doże i kasztelani, rycerze i mnisi, hiszpańscy hidalgowie i waleczni wizygoci, synowie ponurych wikingów i roztańczeni greccy pasterze, słowiańscy kmiecie i francuscy trubadurzy (choć ci – zazwyczaj szybko sie dekonspirowali). Szafa, jako symbol miejsca pokuty, przeniknęła nawet do tradycji kościoła rzymskokatolickiego, w którym do dzisiaj większość konfesjonałów ma kształt szafy właśnie. Nie jest to również przypadek, że szwajcarskie miasto słynące z produkcji zegarków nosi nazwę Schaffhausen – nikt bowiem nie zna się na odmierzaniu z wolna płynącego czasu jak szafiarze właśnie.

Oto więc kategoria poświęcona szafiarzom. Ich doświadczeniom, wzlotom i upadkom. Będziemy tu relacjonować wydarzenia prawdziwe, będziemy podawać świadectwa tych dzielnych młodych (i starszych) mężczyzn w (nie)swoich skrzypiących, drewnianych skrzyniach. Zapraszamy.

Służba nie drużba

S

Pisze do nas starszy aspirant Doliniacki Jerzy z Łodzi:

   “Heh, na patrolu nic się nie działo to mówię do kolegi – Jarek, popilnuj trochę dzielnicy a ja tylko wyskoczę do jednej znajomej co mieszka za rogiem, żeby wzmóc w niej poczucie bezpieczeństwa pod nieobecność konkubenta. Jarek pokiwał tylko głową (on małomówny jest  i melancholijny od czasu kiedy chciał się sprawdzić jako mężczyzna i próbował wylegitymować miejscowego dresiarza) więc nie gadając już więcej bo i o czym – poszłem do tej Zofii, lat 24, niekarana.

   Zośka, sądząc po tym jak gorąco mnie przyjęła, miała nader niskie poczucie bezpieczeństwa. Po pobieżnym zabezpieczeniu terenu podjąłem więc czynności mające na celu zmianę tego stanu, ćwicząc z nią podstawowe chwyty ju-jitsu, pokazując jak się używa kajdanek, mówiąc przez megafon, że wszelki opór jest bezcelowy itp. Zośka nader chętnie poddawała się czynnościom śledczym i byłbym ją nawet wypuścił przedwcześnie za dobre sprawowanie ale nagle – dzwonek do drzwi i gmeranie w zamku!

   “Mąż! – zapiszczała osadzona – Rozkuj mnie i zmykaj do szafy!” Sprawnie to nawet poszło i zanim drzwi na posesji się roztwarły i do pomieszczeń wkroczył konkubent, ja już siedziałem w szafie. Bez munduru. Tylko legitymację zdążyłem chwycić.

   Konkubent wparował jak oddział antyterrorystyczny i dalejże przewracać mieszkanie do góry nogami. Nie minęła chwila jak drzwi od szafy stanęły otworem a ja – oko w oko, ząb w ząb z rozwścieczonym Rozwłóczewiczem Jakubem, lat 36, karany wielokrotnie za pobicia (niejednokrotnie ze skutkiem śmiertelnym).

   Już chciałem paść na kolana i błagać o litość, kiedy błysnęła mi zbawcza myśl. Pokazałem odznakę i mówię: “Dzień dobry obywatelu! Aspirant Doliniacki Jerzy z wydziału Zapobiegania Kradzieżom Kieszonkowym. To rutynowa kontrola. Sprawdzamy ubrania w szafach naszych kochanych obywateli, czy aby dobrze zabezpieczone przed kieszonkowcami. Muszę powiedzieć, że tu akurat nie jest z tym najlepiej…” – i zrobiłem zafrasowany wyraz twarzy.

   “Jaka kontrola?!! Po nagu??!!” – zakrzyknął wysokim głosem wyraźnie zbity z pantałyku Rozwłóczewicz – “A taak, po nagu” – odparłem – “to żeby była u obywatela pewność, że nic nie zginie z szafy w czasie kontroli. Takie przepisy prosze pana. A teraz ubiorę się, spiszemy wnioski pokontrolne i po sprawie.” Rozwłóczewicz stał z rozdziawioną gębą kiedy się ubierałem a Zośka udawała rozgniewaną tą nadmierną zazdrością oblubieńca. Spisałem, które kieszenie trzeba dodatkowo zabezpieczyć, zasalutowałem i oddaliłem się pospiesznie.

   Trzeba jednak będzie przesłuchiwać na komisariacie. Drzwi tam pewniejsze.

Szafa i Hipokrates

S

Pisze do nas pan Bogdan Hartbitowicz z Pasłęka (lek.med.):

“U nas na kardiologii czasami bywa nudno. Są takie tygodnie, kiedy na ostrych dyżurach można się po prostu z tych nudów przekręcić. Karty już się sprzykrzyły, w telewizji nic nie ma, sudoku rozwiązane i gdyby nie pielęgniarki – nie byłoby co robić. A jest u nas taka jedna Mariolka, co jak asystuje przy operacji to chłopaki celowo upuszczają narzędzia żeby zobaczyć jak się będzie po nie schylać.

   Więc ja do niej: “Pani Mariolu, wieczór taki jest spokojny i upalny a to za oknem to pewnie słowiki więc o spaniu dzisiaj mowy nie ma, to może przejdźmy się trochę po świeżym powietrzu bo to podobnież bardzo dobrze robi na krwiooobieg”. Mariolka zachichotała, parsknęła, zachichotała jeszcze raz i odparła wreszcie: “Ależ panie doktorze a jak pacjenci zobaczą?”. “A co to pani Mariolu? Okulistyka? To kardiologia jest, więc jakby co to mogą tylko mieć serce i patrzać w serce” – odparowałem podparłszy się wieszczem i wbiłem w pielęgniarkę dwoje moich oczu roznamiętnionych i ostrych jak skalpel.

   Mariola okazała się wobec wieszcza bezsilna i już po chwili spacerowaliśmy czule objęci. A że deszcz zaczął mżyć, koleżanka w trosce o moje górne drogi oddechowe zaproponowała żebyśmy przeczekali u niej bo akurat mieszka tu niedaleko, w bloku a małżonek Zbigniew jak raz przebywa w delegacji więc nie będzie miał nic naprzeciwko.

   Mieszkanko niczego sobie. A że zmokliśmy już co nieco, to w trosce o zdrowie zdjęliśmy mokre rzeczy żeby przeschły. No a potem, żeby nas nie zawiało – weszliśmy do łóżka, pod kołdrę (bo przeziębienia po zawianiu są najgorsze). I tak od słowa do słowa tętno 120, tętno 160, tętno 180… a tu nagle słychać klucz w zamku a pobladła przedstawicielka białego personelu szepcze do mnie ze zgrozą: “To mąż! Wrócił wcześniej! Uciekaj Bogdan do szafy – tej o tu!”.

   Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Wyskoczyłem z miłosnego łoża, dopadłem szafy (jak na ironię był to model PAX z IKEI) wskoczyłem i czekam co dalej. Zza drzwi dochodzą mnie pomruki zdezorientowanego małżonka i wspinający się na coraz wyższe poziomy obłudy mezzosopran Mariolki. Jakieś odgłosy szamotania, westchnienia i nagle światło – drzwi od szafy się otwierają i staję oko w oko z panem Zbigniewem, człowiekiem już grubo po czterdziestce, obdarzonym sporą tuszą, wąsikiem, kapeluszem i teczką, której nie zdołał jeszcze w całym tym zamieszaniu odłożyć.

   Myślałem że już po mnie ale widzę, że pan Zbigniew blednie, chwyta się za okolicę zamostkową, poci jak bóbr i w końcu – rrrrryms! – leży jak długi. Wypadałoby skorzystać z sytuacji i zwiać ale myślę sobie – Hipokrates to jednak Hipokrates. Zawołałem Mariolkę, zrobiłem przedwcześnie przybyłemu małżonkowi masaż na otwartym sercu, dodałem kilka fantazyjnych bajpasów (bo noszę zawsze w kieszeni parę sztuk – przydają się jak kran na oddziale cieknie), zaszyłem a w oczekiwaniu na wybudzenie z narkozy zdążyłem jeszcze wykonać masaż na otwartej Mariolce, pozbierać rzeczy z łazienki, wypisać recepty i wyjść, całując damę we wdzięczną i omdlewającą dłoń.

   Ratownictwo medyczne stoi u nas na naprawdę wysokim poziomie.”

Dreptak nie zamyka klapy

D

Noc ciemna. Za oknem mieszkania słychać wołanie puszczyka,
gwiżdże przez sen sąsiad Zenon co był zawiadowcą na stacji
a Dreptak robi swoje i klapy nie zamyka
a potem wymyka się cicho przez wąskie drzwi ubikacji.

I czuje się jak partyzant. Ba! Czuje się jak powstaniec
(chociaż ucieka przed wrogiem bynajmniej nie kanałami)
gdy czołga się przez przedpokój i myśli: “A może nie wstanie,
może mnie dzisiaj nie sprawdzi ta moja żonka-dynamit…”

Już tylko pokonać ten dywan, przeskoczyć parkiet co skrzypi
i widać w oddali, w półmroku gościnne brzegi kanapy.
Udało się! Dreptak pod kołdrą z uśmiechem na ustach zasypia
dumny, że tak bohatersko, z fantazją nie spuścił klapy.

Rano uniknął śmierci (w porę zasłonił się wnuczkiem)
i prawie jak Cichociemny znów spadł na cztery łapy,
no może na trzy łapy bo w jedną dostał tłuczkiem
– zwyczajny dzień w Ruchu Oporu Przed Zamykaniem Klapy.

Terminator zbawiony

T

Film opowiada o Johnie Connorze – takim Dudajewie z przyszłości, który wraz z garstką (to ważne słowo w kinematografii – większość recenzji do obecnie kręconych filmów zawiera słowo “garstka”) niedobitków po wojnie atomowej walczy w ruchu oporu. Wojna była tym razem nie z ruskimi tylko z jednym dużym komputerem, który uzyskał samoświadomość. Jak powszechnie wiadomo komputery uzyskujące świadomość nieodmiennie komunikują ten fakt światu przy pomocy głowic jądrowych. Zatem film opowiada o zmaganiach ruchu oporu z maszynami, zawierającymi m.in. oporniki (tzw. budowa ramowa dzieła).

Ale to byłoby zbyt proste. John Connor miał matkę, którą w beztroskiej młodości nawiedził (przenosząc się w czasie) mordziasty i zdecydowanie nieprzyjemny robot-terminator w postaci Arnolda Sz. oraz przystojny i zdecydowanie miły przyszłościowy ułan Kyle Rees, który miał ją przed Arnoldem obronić (podobieństwo nazwiska ułana do Keeanu Reevesa jest zapewne przypadkowe). No i chociaż udało mu się obronić mamuśkę przed robotem, nie był w stanie obronić jej czci dziewczęcej przed swoim własnym ułańskim urokiem, skutkiem czego począł się wspomniany na początku John Connor. W reakcji na ten fakt, Kyle zrobił to, co zrobiłby na jego miejscu każdy przyzwoity ułan, tzn. zginął w walce, półosierocając biednego małego Jasia.

John Connor wyrastał zatem bez ojca ale za to co i rusz w towarzystwie jakiegoś innego terminatora, nasyłanego z przyszłości to przez wrogie maszyny, to znowu przez siebie samego. Terminatorów podobno było kilku i kiedy raz Jasiu nakrył mamę w łóżku z jakimś facetem, ta uparcie twierdziła że to też terminator. Tyle że terminujący w zakładzie stolarskim.

No i potem była ta wojna, a po wojnie jak to po wojnie – czystki i prześladowania. Pośród nich właśnie John Connor – już pełna, licencjonowana sierota – odsłuchuje na magnetofonie kasetowym “Kasprzak” taśmy ze złotymi myślami i przestrogami swojej mamusi. A wiodącą złotą myślą tych taśm było to, żeby John w zawierusze wojennej nie zapomniał wysłać w odpowiednim czasie w przeszłość swojego tatusia – Kyle Reesa.

Tak właśnie zawiązuje się akcja filmu “Terminator – salvation”. Ale że zawiązana jest słabo co i rusz się rozwiązuje i cały film się o te rozwiązane wątki potyka. Żeby rzecz jeszcze bardziej skomplikować, pojawia się na dokładkę prototyp terminatora, grany przez aktora nieporównanie mniej barczystego niż Arnold. Okazuje się przy okazji, że superkomputer (ten co to uzyskał samoświadomość) w zaciszach swojej serwerowni podczytywał sobie powieści dla dorastających panienek. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że konstruując terminatora wbudował mu żywe ludzkie serce zamiast porządnej opancerzonej pompki?

A potem jest sporo całkiem fajnej łupaniny, fruwających łusek, sześciolufowych obrotowych działek, które tak wszyscy kochamy i atomowych grzybków. I gdyby nie okropnie, potwornie wręcz spaprany finał, sfinalizowany odlotem w stronę zachodzącego słońca – całość dałaby się jakoś obejrzeć.

Więc jak ktoś jeszcze nie był to niech wyjdzie zaraz po tym jak komputer spektakularnie wybucha. I niech se z boku siądzie żeby mu było łatwo wyjść.

Walc na dziesięć pa…

W

Nikt się nie zorientuje
nikt się o tym nie dowie
gdy się już zdecyduję
unieść Cię ponad głowę
gdy na trzy się zupełnie
wyzbędziemy dystansu
w takim walcu na
dziesięć palców.

Gdy się kręcić będziemy
wspak jak ziemia się kręci
niepojęci, zupełnie
pozbawieni pamięci
i wykręcić się wreszcie
może da z konwenansów
w takim walcu na
dziesięć palców.

W takim wirze, w wirażu
rzewnym żarze, mirażu
może czasem na plaży
może czasem w garażu
jak w zawrotnym tajfunie
okręciki dwa z balsy
w takim walcu na
dziesięć palców.

Światowy spisek blacharzy

Ś

Mówi się o różnych spiskach: o rządzie światowym, o mędrcach Syjonu, o korporacjach czy firmach farmaceutycznych, ale najpotężniejszy i najbardziej tajemny ze wszystkich jest spisek blacharzy i lakierników. Nikt o nim nie mówi. Największe media tego świata milczą strachliwie. Nawet prawicowe portale, tak wprawne w znajdywaniu spisków – o spisku blacharzy i lakierników ani się zająkną.

A owa zmowa jest przecież oczywista! Zmowa polegająca na tym, że wbrew zdrowemu rozsądkowi, urządzenia tak podatne na uszkodzenia i zadrapania jak samochody, na całym świecie robi się z cieniutkiej blachy pokrytej na domiar złego wiotką warstwą łatwego do naruszenia lakieru. Ba! Ów spisek nie tylko istnieje ale nawet, w swojej pazerności zaanektował w ostatnich latach terytorium tak pozornie dla niego nieosiągalne jak zderzaki! Lakierowane zderzaki! Czy myślicie, że ktoś z własnej woli polakierowałby metalikiem kowadło?  W życiu.

Tak moi drodzy. Oplata nas szara (no w tym przypadku to kolorowa akurat) sieć, ciemnych (choć czasem i jaskrawych) interesów blacharzy i lakierników. Tajna organizacja, przed którą, w strachu przed wyklepaniem maski lub zamalowaniem w mordę, nawet najmożniejsi tego świata, pochylają głowy. Skazani jesteśmy na codzienne, nerwowe oglądanie naszego samochodu i beznadziejne liczenie kolejnych pojawiających się rys i zadrapań. Jeździmy w ciągłym strachu przed dotknięciem karoserią czegokolwiek. Woskujemy, pucujemy i nakładamy pokrowce. Ale próżne są nasze wysiłki a przeznaczenie – nieubłagane. Dziś, jutro albo najdalej pojutrze i tak wpadniemy w łapy owej pstrokatej sitwy, która skasuje nas na pięć stów za zamalowanie odpowiednim kolorem małej plamki. Nasza Nemezis ma w jednym ręku łom a w drugim spryskiwacz.

No. Ujawniłem światu prawdę. Jeśli zniknę teraz to będziecie wiedzieli kto za tym stoi.

Zjawiska paranojonormalne

Z

Podobno kosmici od wielu lat kontaktują się potajemnie z rządem USA, który oczywiście trzyma te kontakty w głębokiej, supertopsecretowej tajemnicy. Najwidoczniej obcy nie mają już za złe włodarzom Stanów Zjednoczonych, tego nieporozumienia z Roswell, kiedy to anglosasi rozebrali na części jeden z kosmicznych statków a załogę poddali autopsji. W końcu to tyle lat. Okres błędów i wypaczeń w przyjacielskich kontaktach amerykańsko-pozaziemskich można powiedzieć.

Rewelacje te przekazał opinii publicznej jeden z astronautów, który był na księżycu więc swoje wie. Chociaż oczywiście nie był na księżycu bo rząd USA całą misję księżycową sfingował i nagrał w studio w Hollywood. Rząd ten stosuje tak szatańską politykę dezinformacji jeśli idzie o kontakty z UFO, że nie dość iż całą misję księżycową zrealizował u Stanleya Kubricka to jeszcze na zdjęciach z tejże misji, sam sfilmował po czym skrupulatnie sam wyretuszował bazy obcych na naszym naturalnym satellicie. A potem nakazał jeszcze pod groźbą śmierci (do trzeciego pokolenia włącznie), żeby Ci którzy retuszowali te zdjęcia, nikomu o tych hollywoodzkich bazach nie mówili.

Rząd USA ma w ogóle z tymi kosmitami okropnie dużo roboty i zastanawiam się czy warta jest skórka za wyprawkę. Bo albo trzeba postraszyć swoich własnych astronautów, którzy widzieli UFO na księżycu (a to nie UFO było tylko statyści do filmu sci-fi co go kręcili w hangarze obok księżyca), albo zamknąć usta wszystkim niezależnym astronomom, którzy oczywiście od dawna już widzą zbliżającą się do matki Ziemi, złowieszczą planetę Nibiru ale nic nie mówią bo się boją o życie swoich bliskich (w kontekście planety Nibiru – krótkie życie. No ale lepsze krótkie niż żadne). W wolnych chwilach, rząd USA zamyka również usta wszystkim, którzy wiedzą że atak na WTC był tylko rodzajem atrakcyjnego medialnie wyburzenia nieruchomości, a popołudniami zajmuje się straszeniem tych nielicznych, którzy wiedzą, że w górnych warstwach atmosfery szybują istoty żywe a wokół nas jest pełno niezbadanych stworzeń, których nie widzimy bo za szybko sie ruszają.

Wychodzi zatem, że już na tłumienie pogłosek o wszechogarniającym spisku żydowskim oraz tajnym rządzie światowym zostają tylko godziny wieczorne. A tu jeszcze trzeba ukryć przed opinią publiczną, że Ziemia jest płaska, Jezus przyszedł po raz drugi ale przechwyciło go CIA, Elvis żyje, Marylin Monroe strzelała do Kennedyego a Sumerowie (Inkowie, Egipcjanie, Majowie, Dogonowie niepotrzebne skreślić) byli w posiadaniu technologii wielokrotnie lepszej od obecnej. Ręcę sobie można przy tym urobić po łokcie.

Acha, no i jak się dowiedziałem, resztę nocy tajne agencje rządu amerykańskiego spędzają na likwidowaniu w zarodku wszystkich wzmianek o tym, że to one same wymyślają te teorie spiskowe dla zmylenia przeciwnika i tylko udają, że je potem zwalczają a potem udają, że wcale o nich nie wiedzą i ośmieszają je w mediach. Oczywiście mowa tu o tych agencjach, które aktywnie dementują jakikolwiek fakt swojego istnienia.

W pewien sposób tłumaczy to kiepski stan amerykańskiej gospodarki. A tu jeszcze trzeba ukryć to Perpetuum Mobile a samego wynalazcę aresztować i trzymać w bunkrze atomowym pod Roswell, i pacyfikować telepatów, i sprowadzać na ziemię tych co potrafią lewitować i siać, siać, siać…

Kategorie

Instagram