Autoradmin

Podczas kolacji

P

Podczas kolacji na tarasie Rigoberta uderza cisza
milkną nagle piskliwe widelce i bez celu poruszają sie usta
biesiadników dość tego dość zgiełku Rigoberto zostaje sam

przesuwając bezwiednym palcem po okręgu szklanego kieliszka
słyszy wycie alarmowych syren chlupot fal łomoczących o brzeg
jakiejś małej skalistej wyspy lecz poza tym nic nie ma nic nie ma

jest kolacja w przezroczystym bąblu i czerwony milczący pożar
jednookiego słońca serwetka kącik ust drżą mu palce
lecz lekko brzęk talerza gdzie jest gdzie jest

Piosenka powodzianki

P

Siedzę w szafie tak jak w batyskafie
w wazie po zupie jak w morskiej szalupie
nadal jeszcze, nadal się opieram
– woda przybiera

W pokój mglisty odpływają listy
zapomnianą za łóżkiem butelką
a mój smutek, mój smutek przeczysty
spada setną z sufitu kropelką

Ref:
Lecz ja jestem kobietą wilgotną
a kobiety wilgotne nie mokną
one piękne są, one fatalne –
nieprzemakalne

I choć jestem kobietą bez serca
kropla wody mnie czasem przewierca
wtedy w rurze idącej przez balkon –
pęka kolanko

Patrzę w pola z wyżyn żyrandola
a z górnej półki podglądam jaskółki
trzeba będzie się z losem pogodzić –
woda podchodzi

Bycie bóstwem godzić z rybołóstwem
nadkruszywszy świątyni swej fronton
a wieczorem, powiedzmy od szóstej
patrzeć w dal gdzieś i czekać na ponton

Pieśń Solvegi o wietrze i słońcu

P

Gdy kładziesz na twarz
ten wiosenny lekki wiatr
zazdrość hula po łąkach

Gdy słońce jak krem
na powiekach masz to wiem
że nie znajdę go w pąkach

że nie ma go wśród traw
że błądzenie i traf
że stała się noc

Gdy słońce masz i wiatr
na piersi świata demon siadł
i dusi przez sen

Przez noc i przez dym
daj mi znowu stać się tym
co przynosi bezsenność

Po śpiew i po świt
zimnej bramy ostry zgrzyt
choć do świtu bądź ze mną

po słońca ostry bat
po ten blask po ten wiatr
co kłuje do łez

Gdy słońce masz i wiatr
słoneczny zegar wskaże trakt
wyrzuci mnie w cień

Pałam najgorętszą z mięt

P

(Diamonds are the girl’s best friend)

Lecz tu, sto na stu umie
tak zapamiętać się
że francuz nam nie sięgnie pięt

nie speszy nas szwed nawet w stopniu docenta
nie zawstydzi czech
a nawet eskimosów trzech

Pośród ziół tu
chyba stu
co się kiepsko nadają na skręt

jest to którym dyszę
gdy głos twój usłyszę
pałam najgorętszą z mięt

I zbędny żeń-szeń
oraz mucha hiszpana
gdy pałam najgorętszą z mięt

I choćbym był leń
co zejść nie chce z tapczana
jeden mięty niuch
i wciągam brzuch
i para buch

Ty mnie pchaj
na nędzy skraj
aż po trumny ostatni wkręt

pałam najgorętszą
pałam najgorętszą
pałam najgorętszą
pałam nagorętszą z mięt

Codziennie na nowo
wrę miętą pieprzową
pałam najgorętszą z mięt

Pan Cogito spóźnia się na pociąg

P

W Berlinie ktoś poukładał na sobie kilka dworców
i nazwał je Hauptbanhof. Pewnie Adolf Hitler
ukrył tutaj pod ziemią kilka ulubionych
peronów zagrabionych przez niemiecką armię.

Ale lubię ten spokój, gdy ruchome schody
wniebowznoszą mnie płynnie. Gdy dworcowy pośpiech
staje się bezcelowy i zamiast w zegarku
mogę zatopić oczy we włosach japonki
prostych i kruczoczarnych jak nocne haiku.

W dodatku przez słuchawki śpiewali Herberta
nie rozumiejąc nic z niego, wiesz – jak to muzycy
dla których liczą się tylko same samogłoski
a oddech jest ważniejszy od znaczących chrząknięć

Zresztą kiedy śpiewali, już jechałem w dół
spiralą długich schodów, jak jesienny liść
wracając na najniższy z możliwych poziomów
bez nadziei, że znajdę moją Beatrycze.

Znalazłem pusty peron i berlińską noc.

Pamięć o Szecherezadzie

P

Gdy noc upalna świtowi się żali
że potraciła gwiazd całe gromady
Gdy kochankowie wyzuci z posady
żaglem starganym nieść dają się fali
snem długowłosym sypia stary kalif
skręconym w czarny lok Szecherezady

Pejzaż za oknem staje się stopklatką
złocony księżyc nie umie na pamięć
tekstu swej roli a gęsty atrament
płynie powoli linijek pułapką
niepełnym mostem i trzeszczącą kładką
tnąc purpurowy bezgwiezdny firmament

Śniąc że jej oddech był lżejszy niż pióro
kiedy szybował w nocy chłodny szafir
drogą w pustynię prowadzić potrafił
i krew błyszczącą tchnąć w żyły marmurom
i żaden papier co nie jest jej skórą
nie może unieść takiej kaligrafii

Pachnidło

P

To ty zadecydujesz jaka będzie łąka
jaki step czy sawanna, jaka tafla lodu
zioła gwałtowną ręką rwane przy księżycu
czy małe pomarańcze na suchej gałęzi

Razem z pierwszym oddechem wpadają do środka
strzępy mebli, ulicy, skrawki lnianych firan
przy zamkniętych drzwiach oczu rodzi się poranek
z zapachów odgadując jakie niespodzianki
zgotowała realność

Ja mogę zamknąć oczy ale nie potrafię
nie oddychać przy tobie – ty zadecydujesz
jaki to będzie ogród, jaka pora roku
czy drobno rwany jaśmin czy kropla wanilii

Z tym zapachem na oczach muszę cię odnaleźć
depcząc grządki, mnąc liście i łamiąc gałęzie
poprzez mech, poprzez trawę aż do gołej ziemi
jak ślepy barbarzyńca szukający łupu

Dopiero tam – na gruzach papierowych zamków
pod dyktą dekoracji i rozdartym niebem
zrobię z ciebie pachnidło
zatrzasnę w puzderku
nieomylnej pamięci

Wiatr będzie już zawsze
stroił na twoją nutę

Opowiadaczka baśni

O

Opowiadaczko baśni, kiedy mijasz moją zagrodę
w otwartej przestrzeni biura, szybko zamykam powieki
aby spróbować odgadnąć Twój tajemniczy przepis
na egzotyczną opowieść przekazywaną przez oddech.

Ale niczego nie dojdę. Porywają mnie te historie
o skąpanych w deszczu owocach, o imbirze i bergamotce
i te inne o gorącym piasku, te zdawałoby się całkiem obce
gdzie królują sułtańskie haremy i odległy, nieznany orient.

Opowiadaczko baśni, która kroplą drążysz blade skały
i wszystkiemu co oddycha niesiesz barwne, niespokojne sny
gdy popatrzysz za siebie, zrozumiesz, że niełatwo będzie ci naprawić

te osoby tknięte melancholią zagubione pośród wonnej mgły,
kilka osób z plikami papierów i z pustymi kubkami do kawy
które wyszły za tobą na korytarz i nie wiedzą teraz dokąd szły.

Od stóp do głów

O

Pod taką stopą tylko lubczyk, amarant albo wrzos
Na zagubionym wybrzeżu ścielący się miękko wśród mgieł
Gdzie niemożliwie gładka i aksamitna biel
Kończy się smukłym palcem z małym okienkiem na noc

Tobie stąpać po kwiatach zawiłym esem-floresem
Albo z dzwonkami u kostek tańczyć w ogrodach kalifa
Z tą nocą na czubkach palców, z porankiem na pięt klifach
I gnącym się między nimi, skręconym w ekstazie seksem

Więc gdy idziesz po jasnym parkiecie
Słoje drewna ciągnąc lekko za nos
Bądź ostrożna. Może zdarzyć się przecież

Że nadepniesz mnie. Taki los
świat przyziemnym podglądaczom niesie
Zastopowanym w zachwycie, stopionym jak miękki wosk

Nikotyna

N

chodząc po krawężniku prostym i funkcjonalnym
jak wszystko wszystko tutaj (te domy bez ostrych
i wyrazistych kantów które w razie czego
pomogłyby zdjąć z siebie niewygodną skórę)

w tym miejscu w którym można być tylko przez chwilę
gdzieś między uczciwością rynsztokiem wykroczeniem
czytałem rozkład jazdy te wszystkie odjedzie
przyjedzie przez z wyjątkiem w dni wolne od pracy
szukając choćby jednej choćby nocnej linii
bez początku lub końca

wiesz że nie znalazłem

czas porozpinano
zawsze tylko pomiędzy
dwiema klamerkami jak nazbyt skrupulatna
chuda gospodyni komuś zależy bardzo
aby cud początku zrównoważyć czerwienią ściśniętego kresu
taki dałem się chwycić w spotlight luny w pełni

reload

smak nikotyny jest żółty jak rtęciowe światło
choć pewnie jest przyczyną wielu groźnych metafor
zatrzymam go tu sobie na końcu języka
w miejscu którym podobno odczuwamy słodycz
czas kradnie z papierośnicy kolejne minuty

reload

dziś słuchałem fado idąc długim podcieniem
niewidoczny dla luny dla gwiazd dla nikogo
bez początku i końca na jasnych wystawach
muzyka przestawiała szwajcarskie zegarki
bez nadziei jest łatwiej
ale w takiej chwili
zawsze chodzi przy nodze
zawsze patrzy w oczy

reload

nie zauważyłaś
wtedy na tym parkiecie kreśliłem pentagram
żeby jakoś odegnać pulsującą czerwień
i rytm

rytm jest najgorszy
według takich rytmów
da się policzyć koniec
da się dojść do świtu

Kategorie

Instagram