KategoriaLiryka

Oceanna

O

Kiedy ona patrzy na ocean, to ocean pierwszy spuszcza wzrok
nawet jeśli on jest południowy i ma plaże w koronach z palm
nie mam, szemrze, takiego błękitu i z odpływem ucieka w dal
porzucając zdziwione małże i rekiny odwrócone na bok

Kiedy ona patrzy prosto w niebo – te przykrywa się kocem z chmur
nawet jeśli to niebo Italii i malował je Rafael czy Gogh
a lokalni meteorolodzy klimatyczny przechodzą szok
kochankowie szukają hoteli by przed deszczem skryć swoją amour

W takich oczach zbyt łatwo utonąć, przy tych oczach stać powinien ratownik
po potrafią wciągnąć nieszczęśnika i zagubić go w sposób naganny
takie oczy to powinno się trzymać w jakiejś wieży lub jakiejś warowni

a nie tak ryzykownie na środku przeuroczej twarzy ślicznej panny
przez co teraz patrząc w błękit nieba i na słońca nieśmiały ognik
nie potrafię się pozbyć wrażenia, że spoglądam w oczy Oceanny

Sierpniowe usta

S

Dopiero pola zżęte. W skorupie orzecha
miąższ dopiero się myśli. Gdzieś na polnej ścieżce
gdzie trawa nadal pachnie jakimś letnim deszczem
ona się zatrzymała. Ona się uśmiecha.

Nosi na głowie niebo a na ustach kasztan
co łączy lato z jesienią wyuzdaną kładką
dotknięty tą sierpniową, słoneczną pomadką
nieomal niewidoczną, lekką jak apaszka.

A jest to proszę państwa uśmiech który bada
czy policzek gdy długo go uciskać ścierpnie
To uśmiech na granicy, który moze lada

moment wybuchnąć śmiechem. Ale popatrz – pięknie
jak to wieczorne słońce do snu się układa
na doskonałych ustach co nadal brzmią sierpniem

Szar

S

Kiedy się budzę, siedzi na wezgłowiu łóżka
i wygląda jak plama na kremowych zasłonach
raczej cienka herbata niż dojrzałe wino
wielkopiątkowy rosół a nie czekolada.

Cały dzień spędzam z Szarem. Kiedy mu się sprzykrzy
dławienie snopu światła z nabiurkowej lampki
siada mi na powiekach jak nazbyt przezorny
turysta co właśnie rusza dookoła świata.

Życie z Szarem rzecz jasna ma też dobre strony:
brak niebezpiecznych olśnień, przebłysków i cienia
którym pod słońcem Afryki tak łatwo zaczepić

o strzelisty minaret, o napięty żagiel
o czubek porzuconej w polu piramidy.

Dziewczyna z językiem

D

Ona ma dar języka i słowa się do niej garną
elektryzują powietrze skacząc dokoła jak iskry
albo strzelają do góry z fajerwerkowym poświstem
względnie malują po ścianach na biało, czerwono i czarno.

I każde z nich jest kobietą.  Przed szafą pełną znaczeń
staje co rano niepewne co dzisiaj na siebie włoży
czy będzie ostre jak oset czy trawą się będzie płożyć
i żadne z nich, nawet w zdaniu, nie jest ci dane na zawsze.

Ona ma dar języka. Potrafi go owinąć
w mgłę miękką o poranku. Potrafi nim zespolić
wieczór, papieros i wino

Język. W ust aureoli
jest serpentyną.
Poliż.

Dzieci Barona Munchausena

D

Mimo zamkniętych oczu nie potrafią niestety
unieść siebie z podłogi. Choć stają na palcach
i zaciskają myśli – to im nie wystarcza
Ona nie ma mężczyzny. On nie ma kobiety.

On buduje ją w sobie jak mydlaną bańkę
o wyuzdanych kształtach i kolorach tęczy
co pęka niespodzianie na frotowy ręcznik
Ona czuje pod sobą tylko twardy parkiet.

Mimo zamkniętych oczu nie potrafią niestety
unieść siebie wysoko aż po ból i skowyt
Ona nie ma mężczyzny. On nie ma kobiety.

Ona go sobie wymyśla, on ją sobie robi
żeby ponad pościelą, żeby znad parkietu
unieść siebie nawzajem, za włosy, za głowy

Burza

B

Moja Miranda żyje na wyspie – wyspie w nocy stającej na palcach
by wystawić czuprynę lasu na miękki dotyk burzy
wtedy kwitnie jej łono. Gdy się patrzy z łodzi
od samego konturu czuje się boleśnie
każdą skałę przybrzeżną szarpiącą poszycie
wszystkie wręgi kadłuba jak złamane żebra.

Kiedy burza odchodzi, sine błyskawice
kręcą jej mokre włosy elektrycznym palcem
wtedy kwitnie jej łono. Wtedy toną łodzie
a wyspa otrząsa się z deszczu jak zmoczony pies

Pod płaszczem mgły o świcie zostają na brzegu
ciała ryb, krabów, książąt i morskich potworów
mniej znaczących w tej chwili niż ja
kropla deszczu
schowana przed porankiem w jaskini jej pępka.

Walc na dziesięć pa…

W

Nikt się nie zorientuje
nikt się o tym nie dowie
gdy się już zdecyduję
unieść Cię ponad głowę
gdy na trzy się zupełnie
wyzbędziemy dystansu
w takim walcu na
dziesięć palców.

Gdy się kręcić będziemy
wspak jak ziemia się kręci
niepojęci, zupełnie
pozbawieni pamięci
i wykręcić się wreszcie
może da z konwenansów
w takim walcu na
dziesięć palców.

W takim wirze, w wirażu
rzewnym żarze, mirażu
może czasem na plaży
może czasem w garażu
jak w zawrotnym tajfunie
okręciki dwa z balsy
w takim walcu na
dziesięć palców.

Idę

I

Ulicą pochyloną o przydrożnym świcie,
wąską, że się do łokci lepią kamienice
gdzie dachami do rynien spływa świergot ptaków
szedłem. Było mi rano. Było we mnie życie.

Potem kładka przez strumień. Kolorowe ryby
aut, węgorz autobusu, poranny wiatr przywiał
woń spalonego mleka co grubym kożuchem
przykryła trele ptaków i niebo nad nimi.

Niebo zresztą jest zbędne przy podziemnych przejściach,
w białokończonych tunelach o kamiennych ścianach
których porost plakatów jakoś się nie trzyma
żaden uliczny skrzypek nie zagrzeje miejsca.

Za kilka krótkich godzin będę tędy wracał
przejściem podziemnym prosto na warzywny sklepik
rozgarniając ulice co za mną zarosły
pochyłe ze starości w ten przydrożny wieczór.

Szeherezada

S

wieczorami opływa cię muślin jak powolne ławice meduz
kiedy leżysz na moim łóżku bosą stopą zdejmując ciżmę
a ja czekam czy dziś mnie zabierzesz do Afryki czy może na biegun
ty obracasz się wolno jak globus
jesteś mapą, loterią i piżmem

kiedy mówisz i kiedy milczysz, płyną wokół ławicami raje
a cekiny brzęczą historie i muśliny szumią jak morze
na zamglonym napiętym brzuchu szukam nowych dla siebie bajek
w tysiąc jeden rozedrganych palców
w tysiąc jeden elektrycznych węgorzy

jak wieloryb połykam w całości opowiadań koralowe wyspy
i na krótkim pospiesznym oddechu do następnej historii płynę
a cekinów morskie latarnie posyłają w ten wieczór błyski
gdy trzepoczesz się nieuchwytna, cała w srebrnych ławicach sardynek

Limmat

L

Dziś na niebie był dziwnie uśmiechnięty księżyc
a nad nim jasna Wenus jak zalotny pieprzyk
kiedy wracałem z pracy ścieżką nad Limmatem
patrząc kącikiem oka na śpiące łabędzie.

Niebo było bezchmurne a w świetle zachodu
ścieżki aeroplanów krwawiły jaskrawie
jak gdyby ktoś chciał skreślić Wenus, niebo, księżyc
ale stojąc na palcach, ciągle nie trafiając.

Dobrze było przystanąć i zimnym żelazem
barierki schłodzić ciężkie rozpalone czoło
by zobaczyć że na dnie, pod przejrzystą wodą
rzeczy co utonęły wiodą ciche życie.

I że się na nich kładzie odbiciem ten księżyc
i że Wenus im świeci jak zalotny pieprzyk
i szybują nad nimi widmowe łabędzie
co widziane spod wody są jak białe kwiaty.

Kategorie

Instagram