KategoriaSonet

Droga powrotna

D

Droga powrotna jest dłuższa. Ta którą się odchodzi
jest szeroka i zdobna w strzeliste cyprysy
pokazujące miasta, z których każde błyszczy
złotymi cyferblatami samych szczęśliwych godzin.

Droga powrotna jest dłuższa. Zwłaszcza że wraca się boso
przez dżdże i dnie przykrótkie i przygruntowe przymrozki
dźwigając na chudych plecach jedynie bagaż troski
że tak naprawdę się nie wie skąd jest ten powrót i dokąd.

Ale potem widzi sie dom, pełgający na wzgórzu jak ognik,
słyszy wrzawę, którą ślą na spotkanie merdające podwórzowe burki
i pomimo że czuje się w stopach ciężar nocy, lat, dni i tygodni

to uskrzydla żwirowa ścieżka zbiegająca zawadiacko z górki
i ta ulga którą odczuwasz, gdy wyjmujesz z kieszeni spodni
Klucz. Nadal pasujący do skrzypiącej ogrodowej furtki.

Kompletnie

K

Poskładany na powrót, staję przed ściennym lustrem
i przyglądam się sobie. Nie bój się. Nie będzie powtórki
z wiersza o panu Cogito. Bo choć, jak mówią: “już z górki”
to poskładany na powrót mam wszystko. Nawet trzustkę.

Lecz kontemplując przed lustrem swoje części przednie i zadnie
zdarza mi się przymierzyć na przykład Twoją głowę
te oczy orzechowe i kości policzkowe
chociaż nie, na mnie chyba nie wyglądałyby ładnie.

Więc zdejmuję je z żalem (a jest to ten rodzaj żalu
że w garniturze z Vistuli nie przypominam Brosnana).
Na Tobie wyglądają pięknie, od części lepsza jest całość,

a mnie ciężko by było przekonać do sukienek po same kolana.
Bardzo ładnie mnie dzisiaj skręciłaś. W każdym calu.
Zrewanżuję się gdy będziesz ciut obluzowana.

Na wieszającą pranie

N

Gdy je zostawia same – one płaczą
wisząc bezradnie na sznurkach. Będą teraz
usychać z białej tęsknoty, będą powoli zamierać
w głuchej, gorącej ciszy niewysokiego poddasza.

A przecież jeszcze przed chwilą zrywała je do lotu
jakby płoszyła nad stawem gromadę białych łabędzi.
Sadzała miękko na sznurach jak na wysokich gałęziach
pośród rozwianych rękawów, pośród mokrego furkotu.

A teraz nagle cisza. A teraz nagle poszła
w dół po drewnianych schodach, z pustym pod pachą koszem
jak gdyby chciała zasuszyć te prawie już niewidoczne

ślady palców i potu, roztargnień i rozkoszy
na coraz bardziej wyniosłych i coraz bardziej oschłych
synogarlicach staników i białych bocianach koszul.

Ogień

O

Popatrz: płonę. Zaplatam w koński ogon
setki małych płomieni. Jak biała kometa
obracam twarz ku słońcu ale włosy skręcam
w cieniste i purpurą podszywane złoto.

W piwnicach miast niewidzialnych ktoś lakieruje kamienne
posadzki, ktoś lukruje tysiącletnie skały
nie wiemy po co. Pewnie po to żeby ciut osłabić
wszystko co w nas skaliste i pierwotne. Ciemne.

Widać to z okien taksówki: na wilgotnym bruku
ślizga się światło neonów wielobarwnym błyskiem
zaciekawione zagląda w ślady moich butów

i tonie w kroplach deszczu lub gromadzi wszystkie
właściwe sobie tysiące delikatnych ukłuć
w spadającym na czoło wąskim snopie iskier.

Szósta

S

Gdy biuro pustoszeje i cichnie, kiedy dzbanek
do kawy milknie z ostatnią kroplą – Ona jeszcze
siedzi przez dłuższą chwilę w jednym z biurowych pomieszczeń.
Ona nieruchomieje przed zgaszonym ekranem.

I choć powinna wybiec chwytając w biegu torebkę
zostaje jeszcze na moment – kobieca jak nigdy przedtem,
nagle wyprostowana. I mówi do siebie szeptem.
Wtedy przez jedną minutę czuje jak bardzo lekkie

ma wciąż biodra, jak jasne oczy i błyszczące usta
i gładką świetlistą skórę. Jak nieznane
dreszcze pną się po plecach… Boże to już szósta

a ona jest tam jeszcze w bieliźnie nieoglądanej,
dotyka dłonią szyi i patrzy w dzbanek pusty
siedząc przez chwilę jeszcze przed zgaszonym ekranem.

Trybut (dla J. Kaczmarka)

T

Mnie też się marzy czasem kurna chata
najlepiej w jakiejś głuszy. I żeby śnieg napadał.
Z jakąś zimową dziewczyną, z którą się gorzej układa
z psem, białym mruczącym kotem, bez żadnych wieści ze świata.

Nie wiedziałbym kto odpłynął na czarne samotne wyspy
więc wszyscy żyliby wiecznie tak jak ich zostawiłem.
I żadne tam wielkie tragedie, i żadne losy zawiłe
nikomu by nie groziły. Szczęśliwi byliby wszyscy.

A ja bym rąbał drzewo, pod niebem gwieździstym dumał
i liczył słoje na drewnie i liczył na spodniach łaty
świat zostawiwszy przy kei na grubych, mocnych cumach

i wreszcie bym mógł w spokoju napić się ciepłej herbaty
bo żaden głos by nie umilkł i żaden człowiek nie umarł
w mym nieprawdziwym świecie na przyzbie kurnej chaty.

Bajdewind

B

Kiedy wiatr mnie odpychał – płynąłem najszybciej
rozcinając jezioro jak nowo kupioną
książkę. Deszcz tylko czasem spieszył mu z pomocą
ale bez przekonania. Prawie nieprawdziwie.

Pieściłem wtedy sznury a ogromne żagle
twardniały jakby powietrze nabrało powietrza
czekając aż je wysmagam po przejrzystych plecach
jedną z tysiąca linek albo samym masztem.

Kiedy wiatr mnie odpychał – płynąłem jak wariat
szukając Cię uważnie jak podwodnej skały
słuchając Cię w melodiach grywanych na wantach

przez ulotne syreny. Płynąłem uważny
dzieląc bezkres jeziora na małe akwaria
łamiąc wolę wichury na bezradne szkwały.

Na godzinie dwunastej

N

Siedzisz na igle kompasu w pijanej ferajnie
diabłów tu po cienistej stronie przygarbionej nocy
w różanopalcej jutrzence mocząc tylko stopy
i złocąc sobie łydki. Pozornie bezkarnie

pokazujesz mi północ. A mnie rośnie broda
i harpuny na plecach. Biało mi i jasno
gdy sen spłoszonym Romeem ucieka przez balkon
przed dniem polarnie długim. Tylko Twoja postać

rzuca cień niczym kładkę przez błyszczący strumień
chwil trzepotliwych jak ryba wyciągnięta z wody.
Pokazujesz mi północ, niedbale po udzie

wodząc beztroskim palcem. Wtedy jestem chory
na te przewlekłe noce, kubek w kubek
jak do głuchego masztu przywiązany Odys.

Nie mam wolnej ręki

N

Nie mam wolnej ręki by teraz się tobą zająć
muszę ją trzymać na pulsie spraw, aktualnych wydarzeń
więc nie mogę zająć się tobą. Tym bardziej że jesteś z marzeń
i to w dodatku takich które się nie spełniają.

Poczekaj tylko do zmroku. Przyjdę sam
i z zamkniętymi oczami będę cię karmił sobą
swoją krwią, swoim mózgiem, myślami i wątrobą
wszystko czego ci trzeba – mam.

Ale na razie upadają mi imperia i gasną światła miast
i nie mogę cię teraz objąć żeby nieba nie wypuścić z garści
a błękit i pulchne chmury ocierają mi szyję jak głaz

musisz poczekać aż zgasną. Przyjdę sam. I masz się nie martwić
tym jak jesteśmy niepełni. Raz po raz
tak bardzo porozdzierani, tak na mankietach przetarci.

Kategorie