KategoriaLiryka

Rigoberto prasuje koszule

R

I nienawidzi tego. Czuje się jak zbrodniarz
zacierający ślady brudny barbarzyńca
który białym żelazem pali biblioteki
i równa z horyzontem wszelkie opowieści
o przytuleniu, jej dłoni, zmarszczce co powstała
kiedy szeptał na ucho rozkiełznane głupstwa
o tym jak się składała utkana bawełna
w origami pochyleń w setne nieba-piekła
pocałunków tak wszystko to przysparza zmarszczek
ale ścieżka żelazka jest nazbyt jak cisza
po wykasowaniu po stracie po czymś bardzo ważnym

Więc nienawidzi tego bo kiedyś oślepnie
bo kiedyś mógłby wodzić po tej pogniecionej
przesiąkniętej zapachem bawełnianej szmatce
czytając z niej opuszkiem niczym ostrzem igły
te chwile zapisane
te zmarszczone chwile

Rigoberto z powagą wyłącza żelazko
i chcichocze do siebie
tabula koszula

Rigoberto opowiada o astronomii

R

Z brodatą powagą Rigoberto opowiada o planetach
ale Lukrecja ma w oczach tylko wesołe gwiazdy
kiedy na skórze jej pleców kreśli epicykle
Ptolemeusz wajchę przełóż chichocze

Jak ją wprowadzić w tę noc w taką próżnię
kiedy nawija szelmowsko planety
na srebrną nitkę kiedy rzuca w niego
śnieżkami starych zakurzonych komet

Rigoberto wzdycha i daje jej księżyc
mały ale przytulny rysuje go dla niej
na złocistym nadgarstku ona mruczy tylko

potem przez chwilę bawi się kwadrami
potem zasypia na jego ramieniu

Jeszcze ten obrót

J

Na cztery ręce dżunglę zaplatamy w ogród.
Póki grunt pod stopami i fiolet we włosach
tańcz jeszcze ten kawałek, tańcz jeszcze ten obrót

bo niebo dzisiaj puste i gwiezdny kołowrót
nie działa. Taką nocą bez żadnej pomocy
sami musimy dżunglę pozaplatać w ogród.

Więc sadź ostrożnie kroki żeby nas nie obrósł.
Stopa za stopą przestrzeń spleć w zgrabny warkoczyk
tańcz jeszcze ten kawałek, tańcz jeszcze ten obrót

zanim wszystko ucichnie zanim zniknie okruch
tej fioletowej chwili, nim zmętnieją oczy
na cztery ręce dżunglę zapleć ze mną w ogród.

Gdy takt za taktem, kropla za kroplą cynobru
ucieka. Gdy znużenie zacznie się panoszyć
tańcz jeszcze ten kawałek, tańcz jeszcze ten obrót

ciał fioletowych. I wraz ze mną pogróź
pustemu niebu i Lunie za grosik.
Na cztery ręcę dżunglę zapleć ze mną w ogród
tańcz jeszcze ten kawałek, tańcz jeszcze ten obrót

Najszybszy pianista świata

N

Motto:
“Najszybszy pianista świata powraca do Katowic. Lubomyr Melnyk w NOSPR”

Gdy z prędkością dzwonka w telefonie załomocze w drzwi “Appassionata”,
Trzeci koncert S. Rachmaninowa brzmi jak koncert numer 0,5
i gdy nerw słuchowy ci się grzeje setką audiofonicznych spięć
wiedz że przybył do twojego miasta on – najszybszy keyboardzista świata

Zawsze w kasku i nagolennikach, biel klawiszy gładzi rękawicą
nim się światło zielone zapali i wystrzeli mu spod palców Bach
aby potem ciąć fugi, preludia, w lekkim dymie i jaskrawych skrach
(jak tak kiedyś koncertował w La Scali – pięciu gości czuwało z gaśnicą).

Kiedyś grywał w stajni Bechsteina lecz obecnie ma już kontrakt z Ferrari
Mechanicy zmieniają mu struny gdy sekundę ma przerwy w sonatach
potem znów do pasaży i toccat i znów c sześciokreślne się pali

znów młoteczki wibrują w panice – w końcu meta i chorągiew w kratę
w końcu wstaje i zwalniają palce, krótki ukłon i już znika w oddali
bezlitosny morderca fermat – on – najszybszy keyboardzista świata.

Jak tylko się obronię

J

Z defykacją dla wszystkich przed obroną jakiejkolwiek pracy/dyplomu

Będę na błoniach Borneo polować na białe słonie
w dłonie po nieboskłonie łapiąc lecące gołębie
ale dopiero potem. Bo jeszcze się przeziębię
więc może odłożę to trochę. Jak tylko się obronię

będę carycą Antarktyd lecącą w jedwabnym balonie
w dystyngowanym gronie lub na tapczanie w Poczdamie
albo w Tulonie hurysą. Lecz jeszcze coś sobie złamię
więc może dopiero za tydzień. Jak tylko już się obronię

będę w sezonie z flakonu wonie siać gdzieś na bankiecie
albo na bandeonie wyłaniać dzikie harmonie
lub galeonem pirackim hiszpanów ścierać na przecier

by zaraz potem z łoskotem zaatakować Japonię.
Póki co jednak brewerie trzymam na parapecie
Na wszystko kiedyś czas znajdę. Jak tylko się trochę obronię.

Amontillado

A

Koniecznie wytrawne. Takie które patrzy
Orzechowymi oczami kiedy pośród wiosny
Stoi się na cmentarzu. Które wrzący olej
Wlewa prosto do gardła. Takie które parzy

Po którym się obudzisz krzesząc iskry z oczu
I układając z dymu blade aureole
A gdy się śni przez miasto wszędzie tli się ogień
Jasnopomarańczowy. Taki właśnie. Owszem.

I trwa to godzinami póki nie przyjadą
Strażacy codzienności póki nie przeważy
Szali kolejna minuta. Jakaś szarość, bladość

Aż do wieczornych fuksji kiedy się zamarzy.
W tęczach małego kieliszka drży amontillado
Najzupełniej wytrawne. Takie które parzy.

Helweci

H

Ponoć przeciętny Helweta
Gdy ser już je – to nie feta
Lecz wsuwa Helweta nasz dziarski
Możliwie dziurawy – szwajcarski
O którym wiadomo jest wszak
Tym lepszy im bardziej go brak.
Stąd wniosek iż każdy Helweta
Tęsknoty to apologeta.

Rouge

R

Nad brzegami płytkich mórz
Możesz ją spotkać. Jeszcze z piany
Daj jej skosztować krwi lub wina
Pół demonica pół dziewczyna
Rouge

Cierpliwa pożeraczka dusz
Z kroplą co po flaminga szyi
Spływa na niespokojne palce
Na zaciśnięte nagle garście
Rouge

Ona oplecie cię jak bluszcz
Różowym liściem ciemnym okiem
Szczerozłotego bazyliszka
I skończysz na dnie jej kieliszka
Rouge

Pustelnik

P

Weź brodatego I wyślij go w podróż
W świetle ledowej mroźnej aureoli
Przez świat tak gęsto najeżony ludźmi
Że puste miejsce znajdzie tylko w środku

Jak kożuch który gdy nadejdzie lato
Nosi się zawsze włosami na zewnątrz

Będzie tam siedział zwrócony ku sobie
Ku temu miejscu gdzie teraz cię nie ma
A jego ciemny zgaszony telefon
Odbije tylko szaleńca I starca

Tęsknie do ciebie I głowa mnie boli
W świetle ledowej mroźnej aureoli.

Deszcz w wesołym miasteczku

D

W dzień, gdy wychodziłem do pracy – wyglądało jak składnica złomu
z pajęczymi ramionami karuzel co czepiały się niskich chmur
i zastygłym w górze wagonikiem na wygiętym szkielecie kolejki
uśmiechniętym zupełnie jak szczur, który właśnie zagryzł dinozaura.

Gruby facet wbity w kombinezon bez pośpiechu oliwił wrota
Domu Strachów. Między ślepe stragany wpełzał szary poranny chłód
zatruwając tęsknotą za domem myśli wszystkich czarnoskórych sprzątaczy
wiosłujących miotłami jak gdyby pod stopami mieli długie łodzie.

W biurze zastał mnie wieczór i deszcz. I ulice niczym pokład okrętu
targanego przez burzę. Przede mną, niewątpliwie szalony latarnik
śnił otwarty, kolorowy lunapark. W strugach wody i porywistym wietrze.

Osłupiały i mokry stałem, nasłuchując śpiewu śliskich syren
ale tylko szumiał w uszach wicher, tylko wlewał się za kołnierz deszcz.
Dobrze zresztą, bo nie było nikogo by mnie ciasno przywiązać do masztu
pomyślałem sobie, już w hotelu, pod gorącym, deszczowym prysznicem.

Kategorie

Instagram