AutorRafał Fagas

Wiosenna masakra piłą mechaniczną

W

Skoro skończyła się zima, postanowiłem wreszcie opuścić norę i przejść się nieco po tzw. świecie realnym. Wychodzę ja, proszę Was na zewnątrz i nagle jakbym się znalazł w filmie “Cloverfield” – budynki co prawda stoją jak stały ale zieleń miejska (akurat dość bujna w mojej okolicy) wygląda jakby ją jakiś potwór doszczętnie obgryzł – część drzew zniknęła a cała reszta przypomina wystawę kikutów.

Czy jest możliwe, żeby u pracowników zieleni miejskiej nastąpiła mutacja i zaczęli wić gniazda na wiosnę? Niektórzy z nich są całkiem sporzy, więc i zbierane przez nich patyczki musiałyby być ogromne. Wiedziony tą myślą przezornie schowałem wszystkie puchowe pierzyny bo co będzie jak będą chcieli sobie ukończone gniazda wymościć?

Wiosenna mutacja nie ominęła też pracowników firmy wywożącej śmieci. Nie, nie – na szczęście nie zaczęli składać jaj w pojemnikach na odpadki ale poranną ciszę przerywają od pewnego czasu ich godowe trele. Używają do nich kontenerów ciągniętych przez całe podwórze po dość akustycznym bruku. Niestety, jak na razie – bez większych rezultatów. Jedyna samica jaka dała się zwabić miała chyba z siedemdziesiąt lat, papiloty na głowie i wrzeszczała z okna.

Czytałem kiedyś o dzikich zwierzętach adaptujących się do życia z wielkomiejskiej dżungli. O ptakach ćwierkających na nutę dzwonka “Nokia tune”, o szopach-praczach potrafiących programować pralki, białych niedźwiedziach udających fotografów i wilkach udających psy Husky. Matka natura, która jak wiadomo dąży do równowagi w przyrodzie, z pewnością zatroszczyła się również o proces odwrotny i obok cywilizujących się zwierząt z pewnością spotkać można dziczejących mieszczuchów.

Z całą siłą tknęło mnie to dzisiaj w tramwaju – uczepieni rurek niepokojąco przypominamy stado pawianów na gałęzi.

Dreptak kontra Predator

D

Wokół las. Świt. Jakieś zielsko zarasta
resztki ruin po ośrodku eFWuPe.
Kaźmierz Dreptak już przyjechał z miasta
z żoną grzybków ponazbierać na zupę.

Niby trochę przy zbieraniu stęka
bo go w kościach od wilgoci łupie
ale ciotka przyjechała z Pasłęka
więc posiedzą sobie dzisiaj przy zupie.

Tu prawdziwek, tam znowu borowik
jakaś kurka albo inna gąska.
To już ósmy lub dziewiąty słoik
ależ będzie wyżerka niewąska!

Nagle żona krzyknęła spłoszona:
Kaźmierz, patrzaj! Tu w trawie ktoś leży!
Dziwny taki. Morda jakaś zielona
i w dodatku w ochronnej odzieży!

Dreptak podszedł, poprawił apaszki
po czym zewłok zlustrował przez monokl.
Patrzaj – mówi – ma w chlebaku czaszki.
Ani chybi jakiś archeolog.

Nagle krzyknął Dreptak! Wściekłe oczy
krwią mu zaszły (choć zwykle był stoik)
bowiem spostrzegł koło głowy swołoczy
swój otwarty grzybowy słoik.

Pewnie nażarł się tych Twoich maślaków
– rzekła żona – To się trzeci raz zdarza.
Chyba jednak musisz nosić w plecaku
ten przyciężki “Przewodnik grzybiarza”…

Dreptak milczał kiedy truchło poczwary
gałęziami przykrywali w rowie.
No już dobrze. No już nie bocz się stary.
Posiedzimy przy pomidorowej…

Dreptak podpisuje umowę o pracę

D

W końcu znudziła mu się “Kawa czy herbata”
a pies dostał odcisków od chodzenia na spacer
więc Dreptak zupełnie nie pomny na swoje dojrzałe lata
trzydziestego pierwszego podpisał umowę o pracę.

Atoli już pierwszego coś w sercu zaczęło mu pikać
i jakieś niedobre przeczucie bodło go w miejsca czułe
więc zaraz drugiego z rana, poszedł do kierownika
i do tej swojej umowy dopisał preambułę.

Ale że w nocy miał koszmar, że mu kierownik coś zabrał
a majster poganiał w kółko ogromnym puginałem –
nazajutrz, zaraz po gwizdku, zjawił się Dreptak w kadrach
i do tej swojej umowy dołączył jeszcze uchwałę.

Na skutek całej serii niepokojących przeczuć
i najprzeróżniejszych podejrzeń co mu wpadały do głowy
w ciągu miesiąca trzy szafy wstawiono na zapleczu
by zmieścić umowę Dreptaka (większą niż kodeks handlowy).

Wreszcie po trzech miesiącach Dreptak poczuł się pewnie
wziął kredyt, z lombardu wykupił szafę po babci (gdańską)
i już się przymierzał przedpokój zrobić jak marzył – w drewnie
kiedy wylali go nagle z roboty za pijaństwo.

Naga prawda nas wyzwoli

N

Doszły mnie słuchy, że podobno niektórzy ludzie uważają iż głosowanie w wyborach powszechnych przez Internet byłoby złe. Motywują to sąsiedztwem gołych bab i piwa oraz nadmierną dostępnością takiego rozwiązania. Zarzut nadmiernej dostępności i łatwości głosowania, postawiony tuż obok konstytucyjnego przymiotnika “powszechne” pominę jako nazbyt absurdalny. Przypomnę jednak kilka faktów, które dowiodą, że owo niewygodne sąsiedztwo jest jak najbardziej na miejscu:

  1. Wybory powszechne, piwo oraz strony z pornografią są dostępne od lat 18-tu.
  2. Osoby wybierane w wyborach i na portalach porno zazwyczaj niechybnie dają ciała.
  3. Kryteria wyboru w obu przypadkach są równie merytoryczne (choć wydaje mi się, że na stronach z pornografią nieco bardziej kierujemy się zdrowym rozsądkiem).
  4. Zarówno w jednym jak i drugim przypadku nasze wybory są tajne i nie lubimy żeby ktoś nam patrzał w monitor.
  5. Podobno władza to też afrodyzjak.
  6. Większość parlamentarzystów i pań ze stron porno używa do pracy jednej i tej samej części ciała.
  7. Nie widzę powodu dla którego akt głosowania musiałby być jedynym aktem na moim desktopie.
  8. Lewa i prawa noga są w obu przypadkach bardzo podobne. A najlepsze można znaleźć pośrodku.
  9. Partia chłopska zazwyczaj i tak jest górą choćby była bardzo niewielka.
  10. Tu wchodzą członki a tam członkowie.
  11. Tu są tajki a tam tajniaki.
  12. Tu czarne jest na białym a tam czarne jest białe.
  13. Zieloni nie są reprezentowani.

Angażowanie armii ludzi do obsługi wyborów w czasach kiedy o wiele lepszy i szybszy efekt można uzyskać postawiwszy kilka niespecjalnie wydajnych komputerów (mówimy tu o góra kilkunastu milionach paczek danych dziennie) jest kosztownym anachronizmem finansowanym rzecz jasna z mojej i Państwa kieszeni. I nie zgadzam się z opinią, że zalogowanie się w serwisie PKW (gdyby taki istniał) i wyklikanie mojego wyboru jest czymś mniej poważnym od mozolnego zakreślania krateczek (w jeden tylko prawidłowy sposób zdefiniowany przez PKW, które za każdym razem poucza mnie jak mam postawić krzyżyk) w obskurnym lokalu wyborczym.

 

Matrix

M

Ostatnio kilka osób przyznało się publicznie do nieznajomości tego filmu, dlatego myślę, że warto go przypomnieć i do jego obejrzenia zachęcić. Bez żadnych politycznych kontekstów, bo film jest pod tym względem nad wyraz śliski. Już sama reżyseria jest kontrowersyjna – niby z jednej strony wyreżyserowali go Bracia ale z drugiej strony – Wachowscy.

Żył, był więc sobie programista o nazwisku Anderson. Jak to programista, zamiast spędzać wieczory przy piwku, z dziewczynami, siedział do nocy przy kompie i niejednokrotnie przysypiał. Aż tu nagle z drzemki budza go wystukiwane na jego ekranie literki (czemu literki stukały przy wypisywaniu – nie wiemy. U mnie chodzą cicho na przykład.) Przeciera podpuchnięte programistyczne oczy i widzi, że ktoś mu napisał: “idź za białym królikiem”. Niepijący informatyk nie łapie aluzji i wcale nie nalewa sobie kielicha.

A tu za chwilę pukanie do drzwi i wpada kolega z dziewczynami, z czego wnioskujemy, że nie jest to kolega z pracy. I mówi – chodź Anderson, napijemy się, poskaczemy, co tu będziesz tak sam siedział. Nasz bohater już chciał go spławić ale patrzy a jedno dziewczę ma wytatuowanego na ramieniu białego królika. No to, myśli sobie – pójdę chyba.

No i tu własnie wplątuje się w grubszą aferę, w rezultacie której, po całej serii gonitw z kolegami w czarnych okularach i garniturach, ląduje u Morfeusza – sporego matrixoafroamerykanina, który daje mu do wyboru dwie kapsułki, na oko przeciwko grypie: jedna czerwona (na dzień pewnie) i jedna niebieska (taka na noc). No i ten nomen omen Morfeusz mówi – jak chcesz dalej spać to bierz niebieską a jak chcesz się obudzić – łykaj czerwoną a że Anderson był z natury śpioch to głupio mu było powiedzieć Morfeuszowi, że wolałby przykimać i wybrał ten budzik w kapsułce.

I wtedy nagle zrobił się ruch, wszyscy zaczęli biegać z telefonami i kręcić numery, młodziaki porozstawiali komputery a nasz bohater dotknął się lustra i za chwile cały zrobił się lustrzany (ani chybi kapsułka zawierała coś nielegalnego).

No i obudził się biedaczyna w wannie z kisielem, cały łysy i w dodatku podłączony do kontaktu. Wychyla się z wanny i patrzy a tam całe wielkie wieże takich wanien, hektolitry kisielu a w każdej wannie ktoś podłączony do prądu. Jako programista nie takie rzeczy już oczywiście widywał ale jednak zdziwił się nieco. Zwłaszcza jak nadleciała taka jedna machina, pokiwała z zafrasowaniem czułkami, odłączyła go od prądu (że niby się zepsuł chyba) i nacisnęła przycisk od spłuczki w rezultacie czego Anderson popłynął do ścieku.

A w tym ścieku pływała taka łódź podwodna z Morfeuszem i kolegami (któż z nas kiedyś nie podejrzewał że łodzie podwodne pływają rurami kanalizacyjnymi? No któż?) i wyłowili biedaka bo za słaby był po tym kisielu. Panie, które zawodowo pracują w kisielu mogą wam opowiedzieć jak to potrafi człowieka wykończyć. Wyłowili Andersona, umyli, wytarli, wyciągnęli gniazdka (z wyjątkiem jednego w karku) żeby zwarcia i pożaru nie było i poszli spać bo już się ściemniło.

Rano się programista budzi i żąda wyjaśnień. A Morfeusz i taka jedna panienka Trinity mu objaśniają co i jak: że była wojna a na wojnie jak to na wojnie różne rzeczy się dzieją i w związku z tym cały świat to teraz spalona pustynia a w rządzie i w sejmie są same roboty, które w związku z kryzysem energetycznym używają ludzi w kisielu jako bateryjek. Ale żeby im się w tym kisielu nie nudziło – wyświetlają im w mózgu fałszywą rzeczywistość, ten tytułowy Matrix właśnie.

“No Matrix-szmatriks” – mówi Morfeusz – “ale chodź Neo (bo Andersonowi Neo dali na chrzcie), zobaczymy jaki z ciebie kozak i czy się nadasz na lokalnego mesjasza bo czekamy od dłuższej chwili i mam wrażenie, że właśnie na Ciebie”. I przypięli jednemu i drugiemu karki do kontaktu. No i nagle Neo z Morfeuszem znaleźli się w takim małym, domowej roboty matriksie i dalej się naparzać. A chwilę wcześniej taki ichniejszy haker w czapce uszatce, zdownloadował Andersonowi do mózgu wszystkie sztuki walki więc Morfeusz nie posyłał go na wirtualne deski za każdym ruchem ręki. Potem jeszcze, jak już zdewastowali tą komputerową remizę, w której się tłukli, poszli sobie poskakać z wieżowca na wieżowiec. I tu już się naszemu ulubieńcowi nie powiodło tak dobrze bo co i rusz lądował na asfalcie z 80-go piętra. Na szczęście asfalt w komputerze robili z gumy.

Zabawa zabawą ale potem – jak to na łodzi podwodnej: dyżury w kuchni, sprzątanie i owsianka na obiad. I ten Morfeusz co ciągle za Andersonem łaził i mu powtarzał, że “Ty jesteś jedyny” aż Neo bał się po mydło schylić w ubikacji albo po szufelkę przy sprzątaniu.

A pewnego dnia Morfeusz się zniecierpliwił i mówi, że muszą skoczyć na róg do Matrixa bo tam mieszka jedna taka Wyrocznia i ona mu powie czy jest tym mesjaszem czy nie, w końcu, bo on już sam nie wie. Jak pomyśleli tak zrobili – karki do kontaktu i dalejże do Wyroczni. Wyrocznia jak się okazało mieszkała na osiedlu w bloku. Winda przypadkowo działała i nawet żarówki nie wykręcili. Wchodzą, a tu taka babcia z pecikiem w ustach ciasteczka z pieca wyjmuje i zaczyna nawijać Andersonowi, że zasadniczo to on nie jest mesjasz i żeby nie mówił Morfeuszowi bo mu będzie przykro.

Zmartwił się Neo trochę, bo w sumie to fajnie by było być mesjaszem. Jako programista popularności specjalnej nie zdobył a śmiałości do kobiet nie miał. Jak się jakaś na niego popatrzyła to od razu spuszczał wzrok i nerwowo grał w Tetrisa. Ale nic. Wraca z lekka przygnębiony a tu – kocioł!

Kocioł sie zaczął nomen-omen od czarnego kota Alika co przebiegł im drogę dwa razy tak samo. Neo mówi – “hej chłopaki, patrzcie jaki kot co przebiega dwa razy tak samo! Jakiegoś buga mają w tym matriksie! Badziewiarze!”. A koledzy i koleżanki na to szybciutko wyciągnęłi kałasznikowy i dalejże uciekać, bo jak się takie rzeczy działy to niechybnie zaraz wpadała matriksowa policja. No i za chwilę tup tup tup – lecą koledzy z tego ichniejszego Abewu. A za nimi posuwają Agenci.

No i tu kolejna śliska politycznie sprawa – w tym matrixie porządku pilnowali Agenci. Tacy bardzo, nieodparcie, agenciarscy – w czarnych okularach i garniturach i ze słuchawką na sprężynce w uchu. Niespecjalnie zakonspirowani znaczy. A szefował im agent Smith. I ci agenci byli tacy sprawni w naparzaniu, że wszyscy woleli schodzić im z drogi i to możliwie szybko.

Okazało się potem, że jeden z tej łodzi podwodnej, taki wredny łysy z wąsikiem, dał się tym agentom przekupić za kilka steków wołowych i zakapował. I teraz jak nasi podwodni marynarze chcieli wrócić przez telefon na pokład to on im po kolei wtyczki w karków wyciągał i padali jak muchy. Na szczęście jednego z tych co zostali na pokładzie, nie do końca wykończył i jak już już miał wyłączyć Neo – zaliczył centralne trafienie laserem.

No ale co z tego, że udało się Neo i Trynity wrócić do łódki jak Morfeusza capnęli i zaczęli przesłuchiwać, żeby wyciągnąć z niego kody do kryjówki buntowników? Więc niewiele myśląc (co zazwyczaj towarzyszy wszelkim bohaterskim czynom) Neo powiedział, że idzie po niego do matrixa. No to Trynity mówi, że idzie z nim i żeby nawet nie próbował dyskutować. Wzięli kilka szaf wirtualnych kałachów i w drogę.

No i tu zaczęła się megastrzelanina połączona z chodzeniem po ścianach, strzelaniem podczas stania na jednej ręce i ciosami z półobrotu na widok których nawet Chuck Noris schowałby się ze wstydu. Przepruli się przez cały, strzeżony wieżowiec a na dachu stał akurat helikopter. Dobra nasza, myślą sobie – bo już nas deczko nogi bolą od tych półobrotów. Polecimy sobie jak paniska.

A tymczasem Agenci przesłuchują Morfeusza. Wstrzyknęli mu takie srebrne świństwo żeby gadał prawdę ale gieroj się zaparł (faktycznie wyglądał jak przy zaparciu) i nie puszcza pary z ust. Patrzą agenciaki a tu za oknem helikopter z Neo i ulubionym przez wszystkich graczy, sześciolufowym, obrotowym chaingunem wisi. Ledwie zdążyli pisnąć i już ich nie było. A Morfeusz zaparł się jeszcze bardziej i trrrach – zerwał kajdany. Jak w piosence po prostu.

No i znowu strzelanina, ucieczki, łapanie helikoptera za sznurek, skoki i półobroty. I w końcu dopadli jedynego czynnego jeszcze automatu telefonicznego, w metrze, wrzucili pieniążki i dawaj do domu. Najpierw Morfeusz, potem Trynity a Neo – nie zdążył. Bo oczywiście dopadł go agent Smith.

Ale Neo zamiast się zestrachać i uciec – zaczął się z nim naparzać. I choć na początku nieźle obrywał – w końcu go wrzucił pod metro. Ale co z tego, skoro agent za chwilę znowu wylazł i dalej go ściga. Pomyślał sobie Anderson – do kitu z taką robotą, ręce sobie można urobić po łokcie. I chodu. Ucieka, ucieka, dodzwonił się do łodzi podwodnej i Ci mu mówią do jakiego telefonu ma teraz lecieć. W końcu dolatuje, otwiera drzwi, a za drzwiami agent Smith z pistoletem. Bach, bach i Neo leży.

A na łodzi podwodnej wszystkie EKG pokazują, że Neo udał się na spotkanie ze swoim stwórcą. Wszyscy w płacz, tylko Trynity się nad nim nachyla i mówi, że nie wierzy i dalejże go całować w ramach genderowo poprawnej wersji “Królewny Śnieżki”. I, jak w bajce, Neo się ożywił. Wstał, strzepnął kule a potem raz, dwa dokopał agentom, a agenta Smitha po prostu, hm, spenetrował i rozerwał od środka.

Morfeusz na statku westchnął – “och mój ty jedyny”. I wszyscy się bardzo ucieszyli, że Neo się okazał mesjaszem i że nareszcie będzie spokój z czekaniem. Nastąpiła ogólna radość, miłość i happy end.

Gringo z prowincji Chiapas

G

Przezorny gringo z prowincji Chiapas
miał zawsze jedną z pań na zapas.
Och! Nie był z tych co łzy połyka –
wyjmował nową z bagażnika
gdy stara brała nogi za pas.

Pani z Costa Brava

P

Pewna żwawa pani z Costa Brava
miała zawał przez jednego Wacława.
Ów Wacław, straszny drań,
powiedział proszę pań,
że wszystkie orgazmy udawał…

Hiszpanka z Leeds

H

Pewnej hiszpance z Leeds
nie chciało się nigdy nic.
“Śpij stary, pronto, pronto!
Jutro do pracy na piątą.
Nie jesteś Borys Szyc!”

Jak napisać artykuł o komputerach?

J

Jak wiadomo, co jakiś czas, każdy dziennikarz staje przed koniecznością napisania artykułu o komputerach. Lub co gorsza – o Internecie. Przypuszczam, że w redakcjach gazet i tzw. tygodników opinii istnieje rodzaj rosyjskiej ruletki, która losowo wyznacza kogoś do takiego właśnie niezręcznego tematu.

Żeby ulżyć nieco doli nieszczęśników, którzy znaleźli właśnie na swoim biurku polecenie służbowe od Naczelnego i pogrążają się z minuty na minutę w coraz głębszą rozpacz, postaram się w niniejszym opracowaniu przedstawić ogólny przepis na napisanie artykułu o komputerach (lub o Internecie – to w końcu to samo).

Jak wiadomo, w kinematografii najlepiej sprzedają się komedie i horrory. Zatem na początku musimy się zdecydować czy będziemy pisać artykuł entuzjastyczny, sławiący potęgę ludzkiego rozumu i nowe wspaniałe możliwości, czy też napiszemy mroczny technologiczny thriller po przeczytaniu którego matki zabronią dzieciom dotykać klawiatur.

Osobiście polecałbym pójść w thriller. W końcu o wiele łatwiej jest obrzydzić znajomym jakąś restaurację (bo pewnie nie pójdą i nie sprawdzą) niż jakąś pochwalić (bo pójdą, strują się i będzie na nas). Napiszemy zatem artykuł o zagrożeniach. Zagrożenia jak wiemy – czają się wszędzie i świetnie się sprzedają a wieść o nich rozchodzi się błyskawicznie na zasadzie “wieści gminnej”. Dodatkowo, informując o zagrożeniach stawiamy się mimochodem w pozycji księcia na białym koniu i w błyszczącej zbroi, obrońcy mas i uciśnionych etc.

Jednym słowem – wysiłek niewielki, szansa że ktoś nas przyłapie – nikła a potencjalna gloria – ogromna.

Poniżej podaję skrócony przewodnik po potencjalnych zagrożeniach powodowanych przez produkty wysokiej technologii. Lista jest oczywiście niepełna i tylko od naszej fantazji zależy jak bardzo ją rozwiniemy:

  • komputer – psuje oczy i kręgosłup, niszczy więzi społeczne i rodzinne, jak jest wyłączony to zużywa prąd, ma twardy dysk, z którego źli ludzie mogą się o nas czegoś złego dowiedzieć.
  • laptop – (zwany też notebookiem) – psuje oczy i kręgosłup jeszcze bardziej, ma baterię która wybucha i twardy dysk jak wyżej. Żona może przy jego pomocy natrzaskać spore rachunki za internet na riwierze a na domiar złego nie można się z nim kąpać. Dodatkowo, zamykana klapa może przytrzasnąć palce.
  • telefon komórkowy – zazwyczaj jest na podsłuchu i ktoś nas przez niego namierza. Ten zły kudłaty człowieczek, który mieszka w szafie nabija nam przy jego pomocy wysokie rachunki za SMSy do “Tańca z Gwiazdami”. Emituje promieniowanie, które wypala mózg i niszczy nasienie. Przy intensywnym używaniu powoduje impotencję, zwłaszcza u osób z brakiem podzielności uwagi. U kobiet powoduje zagrożenie prywatności, bo trzeba wywalić na widok publiczny całą zawartość torebki żeby go znaleźć.
  • Internet – miejsce gdzie mieszkają hakerzy, pedofile i złodzieje informacji o naszych kartach kredytowych.  Wszyscy mają tam na imię Nick.
  • nasza-klasa – wymyślony przez samego Szatana sposób na to, żeby wiedzieć kto chodził do szkoły. Szalenie niebezpieczny ponieważ pozwala złym ludzom na szantażowanie dzieci przy pomocy groźby: “wiem do jakiej szkoły chodzą twoi rodzice…”.
  • Google – perfidny mechanizm, przez który nie można już spokojnie pisać głupot w Internecie a potem startować na stanowiska publiczne. Wie o nas wszystko. Czyta nasze maile a potem się z nich śmieje. Jest owocem postmodernistycznego zaniku jakichkolwiek wartości bo wszystkie słowa są dla niego kluczowe.
  • iPod – powoduje że ludzie idą ulicą i śpiewają na głos lub co najmniej podrygują. Ginie przez niego każdego roku mnóstwo osób, które nie dosłyszały okrzyków “freeeze! freeeze!”. Nie jest kuloodporny.
  • Microsoft – firma, która powstała w garażu. Obecnie zamiast bańkami na benzynę obraca bańkami w walutach wymienialnych. Wywołuje u swoich zwolenników i przeciwników gorące emocje przez co dokłada się walnie do efektu cieplarnianego. Nawiększy światowy dostawca błękitnych ekranów.
  • Linuks – najgroźniejsze narzędzie hakera, produkt z wysokiej, okultystycznej półki. Po wpisaniu w niego zaklęcia odpowiada przy pomocy magicznego komunikatu. Mieszkają w nim demony i hexy. Wymyślony przez Linusa Torvaldsa. Po odczytaniu wspak, nazwisko twórcy tego systemu brzmi sdlavroT suniL. Nic specjalnego to nie znaczy ale brzmi przerażająco.
  • Baza danych – coś co wycieka, jest wykradane lub leży na śmietniku. Zawiera bezcenne informacje, np o numerach telefonów i adresach. Podobieństwo do książki telefonicznej jest zupełnie przypadkowe.
  • Bankowość elektroniczna – powoduje bezrobocie u pań z banku. Negatywnie wpływa na umiejętność ręcznego pisania długich liczb słownie. Sprzyja przestępczości bo uniezależnia napady na bank od warunków atmosferycznych. Powoduje przykre wrażenie, że tych banknotów cośmy je zanieśli do banku to tam tak naprawdę nie ma.
  • WiFi (aka sieć bezprzewodowa) – oprócz niszczenia mózgu i nasienia (patrz telefon komórkowy) umożliwia hakerom wdarcie się do naszej domowej sieci z ulicy, z zupełnym pominięciem wycieraczki przy drzwiach. Ponieważ jest trudna w konfiguracji, powoduje rozpad więzi rodzinnych zwłaszcza gdy zainstaluje ją sobie przystojna sąsiadka.
  • Wirusy i trojany – złe stworzenia, które gnieżdżą się w komputerach, laptopach, telefonach komórkowych i Internecie. Są formą kary boskiej za klikanie po stronach z roznegliżowanymi panienkami. Podobnie jak Google czytają naszą pocztę ale zupełnie nie mają poczucia humoru. Można zwalić na nie wszystko, za co w epoce przedkomputerowej winiliśmy chochliki i skrzaty. Jeśli postawić wiadro odpowiednio blisko, na pewno nasikają do mleka.

Zagrożenia można by mnożyć. Pisząc artykuł pamiętajmy, że najlepsze wrażenie zagrożenia uzyskamy podając konkretny przykład osoby lub osób, które z racji używania wysokiej technologii doznały uszczerbku na zdrowiu, majątku lub honorze. Działa to w sposób analogiczny do zaklęć używanych w łańcuszkach św. Antoniego. I tak, pisząc o np. bankomatach możemy podać przykład pana Stanisława Z. z Przasnysza, który zatrzasnął się w budce z bankomatem w czasie długiego weekendu i przeżył żywiąc się tylko wyciągami z konta. A tworząc artykuł o prywatności na portalach społecznościowych możemy opowiedzieć tragiczne losy Eugeniusza P. z Zamościa, który podał do publicznej wiadomości swój numer telefonu i teraz nęka go jego własna poczta głosowa dzwoniąc co 15 minut.

Dobrze jest też wpleść do artykułu opinię specjalisty. Najlepszy będzie do tego jakiś haker o imieniu Nick. Hakerem o imieniu Nick może być każdy nasz znajomy, który ma w domu komputer z Linuksem i potrafi włamać się do własnego konta w mBanku. Przedstawiamy go jako kogoś, kogo nie możemy przedstawić bo zajmuje się właśnie tajną robotą dla armii lub służb specjalnych. Nie musi niczego specjalnego powiedzieć. Wystarczy że potwierdzi naszą tezę i powie, że “…tylko wtajemniczeni wiedzą…” lub “…tego nie podaje się do publicznej wiadomości…”.

I to właściwie wszystko. Proste prawda? Na koniec tylko jedno ostrzeżenie – jeśli oprócz wydrukowania w gazecie, wasz artykuł zostanie opublikowany na jakimś portalu internetowym to nie czytajcie tego co Wam powypisują użytkownicy. Mało który z nich ma na imię Nick, więc z pewnością się nie znają na rzeczy.

Ostatnie słowa

O

Wpadłem wczoraj w Internecie na listę sławnych ostatnich słów wypowiadanych przez znane osobistości na łożu śmierci. Jakim trzeba być szczęściarzem, żeby trafić na taką listę?! Pomijam fakt, że należy wpierw zostać znaną osobistością – to w jakiś sposób zależy od nas i jak widać np. po relacjach z życia celebrities, publikowanych na kolorowych portalach, nie wymaga specjalnego wysiłku. Czasem wystarczy pójść gdzieś bez majtek albo się rozwieść.

Ale większość populacji nie ma nawet szansy wypowiedzenia jakiejś zgrabnej, wartej zapamiętania kwestii. Większość populacji może powiedzieć co najwyżej “pftrfssss…” lub “ueeeueeeueeee”, względnie “chrrrrrr…chrrrr…”. A nawet jeśli trafi się farciarz, który umierając potrafi jeszcze co nieco z siebie wydusić to niedużą ma szansę, że będzie przy nim ktoś kto jego słowa zapamięta i przekaże.

Drugą sprawą, która wzbudza we mnie zazdrość wobec tych szczęściarzy, którym dane było wygłosić swoje przedśmiertne przesłanie, jest ich genialne wyczucie chwili. Bo cóż może być gorszego niż powrót do zdrowia i dobrego samopoczucia po wypowiedzeniu ostatnich słów? Po spaleniu sobie kolejnej wiekopomnej kwestii, która nie trafi do annałów tylko dlatego, że nie była ostatnia? (“Mamo! A dziadek znowu powiedział te swoje ostatnie słowa…” – “Dobrze, dobrze synku. Umyj ręce bo zaraz będzie obiad.”)

Ale nawet jeśli trafi się komuś znanemu umierać we własnym łóżku, w otoczeniu zatroskanych krewnych z notesami w rękach, jeśli już wyczuje nadchodzący powiew wieczności – czy na pewno powie coś wiekopomnego? Czy nie da się zwieść pokusie wykorzystania ostatniego momentu aby powiedzieć małżonce, że zmienił testament albo że polisa jest w szafie na czwartej półce od góry? A jeśli już nawet powie coś w stylu Sokratesowego “Krytonie, winien jestem koguta Asklepiosowi” to czy krewni odczytają tekst jako metaforę czy polecą po pogrzebie, z kurczakiem w dłoni, szukać tego Asklepiosa?

Jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo, które dotyczy umierających osobistości. Mianowicie, że za ostatnie słowa zostaną wzięte słowa wypowiedziane przed śmiercią nieumyślnie i że po wieki wieków będzie się figurować w przeróżnych zestawieniach sławnych ostatniominutowych cytatów, pomiędzy wzniosłymi “Boże dopomóż mojej biednej duszy” (E. A. Poe) czy “Francja! Armia! Józefina!” (Napoleon) ze swoim śmiesznym “Gdzie mój zegarek?” (Salvador Dali), “Ten facet musi się zatrzymać.. widzi nas!” (James Dean) albo co gorsza “Nie bójcie się, nie jest naładowany” (Terry Kath).

Chyba jednak lepiej nic nie gadać. A ostatnie słowa przygotować sobie na piśmie. Tylko miejsce na datę pozostawić do wypełnienia.

Kategorie

Instagram