Autoradmin

Prawo Archimedesa

P

Czy to dzierlatka-trzpiotka czy też poważna metresa,
poetka, antenatka czy inny byt pochodny
na widok jakiejkolwiek formy zbiorników wodnych
jedno jej prawo w głowie – prawo Archimedesa

Zaczęło się to w Grecji lub może nawet i w Sparcie
(Sparta wszak łączy w sobie zarówno spartańskość jak SPA)
że kiedy przerębel lub wannę w zasięgo wzroku ma
z ochotą się osuwa w hydrologiczne wyparcie

Nie dbając o poparzenia i ignorując ból gardła
ciepłym lub zimnym prysznicem, w baliach, korytach czy dzieżach
gdy już się czymś tam skropiła albo się szronem natarła

uprzednio się wydobywszy z ciasnej odzieży pancerza
traci na wadze tyle ile się właśnie wyparła
więc mruczy piosenki do wtóru kry trzasku lub wodomierza

Portret Lukrecji

P

Na portrecie Lukrecja zawsze była naga
niby pornograficznie żadnych niedomówień
skrawka wstydu czy choćby rogu prześcieradła
wyłuskana z ciemności przez wschodzące właśnie
szaroróżowe słońce

Jeden jego promień sunął po smukłej łydce
trzymał ją kurczowo w swojej słonecznej paszczy
lizał ją i szarpał w rytmie w którym obraca się
planeta Ziemia

Rigoberto patrząc był bliski szaleństwa
z bezsilnej nienawiści do malarza, słońca
ruchu planet powietrza co wpada lufcikiem
i tak za każdym razem kiedy tylko spojrzał

zanim dochodził wzrokiem do dolnego rogu
w którym widniał inicjał
zamaszyste R.

Porannie

P

Wybacz powolność myśli ale jeszcze ranek
i to sonet poranny, z półprzymkniętym okiem,
sonet przed pierwszą kawą, kiedy światło okien
czeka wciąż na płóciennych rogatkach firanek

W takich myślach powolnych, jak na gramofonie
obracasz się dostojnie, nieumalowana
pewnie w nocnej koszulce co nagie kolana
a czasem dumne uda przypadkiem odsłoni

Więc im szybciej wirujesz tym szybciej dopłyną
moje myśli do palców, tym pewniej się piszesz
wszystko wokół papierem staje się i gliną

Jak żagiel co dać może pęd nie łamiąc ciszy
tak mnie rankiem okrywa białą peleryną
myśl o Tobie porannej, z palcem nad klawiszem

Podczas kolacji

P

Podczas kolacji na tarasie Rigoberta uderza cisza
milkną nagle piskliwe widelce i bez celu poruszają sie usta
biesiadników dość tego dość zgiełku Rigoberto zostaje sam

przesuwając bezwiednym palcem po okręgu szklanego kieliszka
słyszy wycie alarmowych syren chlupot fal łomoczących o brzeg
jakiejś małej skalistej wyspy lecz poza tym nic nie ma nic nie ma

jest kolacja w przezroczystym bąblu i czerwony milczący pożar
jednookiego słońca serwetka kącik ust drżą mu palce
lecz lekko brzęk talerza gdzie jest gdzie jest

Piosenka powodzianki

P

Siedzę w szafie tak jak w batyskafie
w wazie po zupie jak w morskiej szalupie
nadal jeszcze, nadal się opieram
– woda przybiera

W pokój mglisty odpływają listy
zapomnianą za łóżkiem butelką
a mój smutek, mój smutek przeczysty
spada setną z sufitu kropelką

Ref:
Lecz ja jestem kobietą wilgotną
a kobiety wilgotne nie mokną
one piękne są, one fatalne –
nieprzemakalne

I choć jestem kobietą bez serca
kropla wody mnie czasem przewierca
wtedy w rurze idącej przez balkon –
pęka kolanko

Patrzę w pola z wyżyn żyrandola
a z górnej półki podglądam jaskółki
trzeba będzie się z losem pogodzić –
woda podchodzi

Bycie bóstwem godzić z rybołóstwem
nadkruszywszy świątyni swej fronton
a wieczorem, powiedzmy od szóstej
patrzeć w dal gdzieś i czekać na ponton

Pieśń Solvegi o wietrze i słońcu

P

Gdy kładziesz na twarz
ten wiosenny lekki wiatr
zazdrość hula po łąkach

Gdy słońce jak krem
na powiekach masz to wiem
że nie znajdę go w pąkach

że nie ma go wśród traw
że błądzenie i traf
że stała się noc

Gdy słońce masz i wiatr
na piersi świata demon siadł
i dusi przez sen

Przez noc i przez dym
daj mi znowu stać się tym
co przynosi bezsenność

Po śpiew i po świt
zimnej bramy ostry zgrzyt
choć do świtu bądź ze mną

po słońca ostry bat
po ten blask po ten wiatr
co kłuje do łez

Gdy słońce masz i wiatr
słoneczny zegar wskaże trakt
wyrzuci mnie w cień

Pałam najgorętszą z mięt

P

(Diamonds are the girl’s best friend)

Lecz tu, sto na stu umie
tak zapamiętać się
że francuz nam nie sięgnie pięt

nie speszy nas szwed nawet w stopniu docenta
nie zawstydzi czech
a nawet eskimosów trzech

Pośród ziół tu
chyba stu
co się kiepsko nadają na skręt

jest to którym dyszę
gdy głos twój usłyszę
pałam najgorętszą z mięt

I zbędny żeń-szeń
oraz mucha hiszpana
gdy pałam najgorętszą z mięt

I choćbym był leń
co zejść nie chce z tapczana
jeden mięty niuch
i wciągam brzuch
i para buch

Ty mnie pchaj
na nędzy skraj
aż po trumny ostatni wkręt

pałam najgorętszą
pałam najgorętszą
pałam najgorętszą
pałam nagorętszą z mięt

Codziennie na nowo
wrę miętą pieprzową
pałam najgorętszą z mięt

Pan Cogito spóźnia się na pociąg

P

W Berlinie ktoś poukładał na sobie kilka dworców
i nazwał je Hauptbanhof. Pewnie Adolf Hitler
ukrył tutaj pod ziemią kilka ulubionych
peronów zagrabionych przez niemiecką armię.

Ale lubię ten spokój, gdy ruchome schody
wniebowznoszą mnie płynnie. Gdy dworcowy pośpiech
staje się bezcelowy i zamiast w zegarku
mogę zatopić oczy we włosach japonki
prostych i kruczoczarnych jak nocne haiku.

W dodatku przez słuchawki śpiewali Herberta
nie rozumiejąc nic z niego, wiesz – jak to muzycy
dla których liczą się tylko same samogłoski
a oddech jest ważniejszy od znaczących chrząknięć

Zresztą kiedy śpiewali, już jechałem w dół
spiralą długich schodów, jak jesienny liść
wracając na najniższy z możliwych poziomów
bez nadziei, że znajdę moją Beatrycze.

Znalazłem pusty peron i berlińską noc.

Pamięć o Szecherezadzie

P

Gdy noc upalna świtowi się żali
że potraciła gwiazd całe gromady
Gdy kochankowie wyzuci z posady
żaglem starganym nieść dają się fali
snem długowłosym sypia stary kalif
skręconym w czarny lok Szecherezady

Pejzaż za oknem staje się stopklatką
złocony księżyc nie umie na pamięć
tekstu swej roli a gęsty atrament
płynie powoli linijek pułapką
niepełnym mostem i trzeszczącą kładką
tnąc purpurowy bezgwiezdny firmament

Śniąc że jej oddech był lżejszy niż pióro
kiedy szybował w nocy chłodny szafir
drogą w pustynię prowadzić potrafił
i krew błyszczącą tchnąć w żyły marmurom
i żaden papier co nie jest jej skórą
nie może unieść takiej kaligrafii

Pachnidło

P

To ty zadecydujesz jaka będzie łąka
jaki step czy sawanna, jaka tafla lodu
zioła gwałtowną ręką rwane przy księżycu
czy małe pomarańcze na suchej gałęzi

Razem z pierwszym oddechem wpadają do środka
strzępy mebli, ulicy, skrawki lnianych firan
przy zamkniętych drzwiach oczu rodzi się poranek
z zapachów odgadując jakie niespodzianki
zgotowała realność

Ja mogę zamknąć oczy ale nie potrafię
nie oddychać przy tobie – ty zadecydujesz
jaki to będzie ogród, jaka pora roku
czy drobno rwany jaśmin czy kropla wanilii

Z tym zapachem na oczach muszę cię odnaleźć
depcząc grządki, mnąc liście i łamiąc gałęzie
poprzez mech, poprzez trawę aż do gołej ziemi
jak ślepy barbarzyńca szukający łupu

Dopiero tam – na gruzach papierowych zamków
pod dyktą dekoracji i rozdartym niebem
zrobię z ciebie pachnidło
zatrzasnę w puzderku
nieomylnej pamięci

Wiatr będzie już zawsze
stroił na twoją nutę

Kategorie

Instagram