Wchodzę na dach bo antena satelitarna znowu odmówiła posłuszeństwa. Robi to co jakiś czas i mam jej to za złe. Wejście na dach (a właściwie poddasze bo kamienica stara i dach spadzisty) zawsze jest wyprawą: trzeba znaleźć klucze nie używane od pół roku, przeżyć katorgę niepewności czy mieszkający opodal poddasza dziadek nie zmienił zamków (zmienia je czasem. Pewnie jest to jedyna rzecz w życiu jaką zmienia. No może jeszcze skarpetki.) i wreszcie jest się tam.
Poddasze jest wielkie, drewniane i skrzypiące. Stąpając po podłodze ma się wrażenie że za chwilę zarwie się pod stopami, stąpa się więc tam lekko co jeszcze bardziej potęguje ciszę. Na poddaszu panuje nastrój sanktuarium – cisza i błękit nieba za małymi oknami a w powietrzu wirujące złote w zachodzącym słońcu drobiny kurzu.
A na wszystkich oknach, na załomach dachu, wszędzie – rozsiadły się anteny, swoim białym “O” wyrażając zdziwienie wobec bezmiaru widzianego z poddasza świata. Białe litery “O” gapią się w kosmos i wystawiają swoje gardziele na wszystko co z kosmosu spadnie. Ja też mam tam swoją gardziel. Dużą. 90 centymetrową. Oto i ona.
Wszystko co pragnę naprawić lub chociażby rozkręcić ma w sobie jedną szczególną śrubkę. Czasem wydaje mi się że to emanacja tej samej śrubki, że w jakiś sposób jest to jedna śrubka pod wieloma postaciami. To ta której nie da się odkręcić. To ta, bez odkręcenia której nic się nie da zrobić.
Moja antena ma taką jedną śrubkę. Śrubę właściwie – z mutrą 10 mm. Idąc na górę zabrałem ze sobą cały komplet kluczy z wyjątkiem klucza 10 mm, który zapodział mi się kiedyś. Ale śrubka a właściwie ŚRUBKA ma dokładnie 10 mm i niczym innym nie da się jej odkręcić. Więc po przeszukaniu całego mieszkania i szczęśliwym odnalezieniu zagubionego klucza wracam do niej i patrzę jak na zwyciężoną.
Prędkie zwycięstwa jednak są krótkotrwałe. ŚRUBKA nie ustępuje. Kręci się tylko wokół drwiąco wskazując na fakt, że potrzebowałbym dwóch kluczy 10 mm żeby móc się z nią zmierzyć – jednego do mutry a jednego do śruby. Ale na szczęście w tym momencie nastaje pora zwana przez fotografów “złotą godziną” – zachodzące słońce wyciska ze wszystkiego najpiękniejsze barwy a na wierzch pamięci wypływają ciepłe i piękne wspomnienia.
Klucz francuski. Mam jeszcze klucz francuski. Co prawda rozmiarów wystarczających do odkręcenia opony TIRa ale może uda się nim chwycić mutrę. Wychylony do połowy przez ciasne okienko usiłuję jedną ręką przytrzymać mutrę a drugą odkręcić śrubę. ŚRUBA walczy, rzuca do ataku swoje przerdzewienie, prowadzi natarcie poprzez własne zatarcie, pocę się i modlę by nie wypadł mi z ręki klucz i w końcu – udaje się. Zgrzyt za zgrzytem ŚRUBA poddaje się. Do następnego razu.
Potem wszystko idzie już gładko. I znowu z kosmosu sączy mi się do pokoju program dwóch tysięcy programów. I tak ich nie oglądam.