Idę

Ulicą pochyloną o przydrożnym świcie,
wąską, że się do łokci lepią kamienice
gdzie dachami do rynien spływa świergot ptaków
szedłem. Było mi rano. Było we mnie życie.

Potem kładka przez strumień. Kolorowe ryby
aut, węgorz autobusu, poranny wiatr przywiał
woń spalonego mleka co grubym kożuchem
przykryła trele ptaków i niebo nad nimi.

Niebo zresztą jest zbędne przy podziemnych przejściach,
w białokończonych tunelach o kamiennych ścianach
których porost plakatów jakoś się nie trzyma
żaden uliczny skrzypek nie zagrzeje miejsca.

Za kilka krótkich godzin będę tędy wracał
przejściem podziemnym prosto na warzywny sklepik
rozgarniając ulice co za mną zarosły
pochyłe ze starości w ten przydrożny wieczór.

Skomentuj

Kategorie

Instagram