Gdy je zostawia same – one płaczą
wisząc bezradnie na sznurkach. Będą teraz
usychać z białej tęsknoty, będą powoli zamierać
w głuchej, gorącej ciszy niewysokiego poddasza.
A przecież jeszcze przed chwilą zrywała je do lotu
jakby płoszyła nad stawem gromadę białych łabędzi.
Sadzała miękko na sznurach jak na wysokich gałęziach
pośród rozwianych rękawów, pośród mokrego furkotu.
A teraz nagle cisza. A teraz nagle poszła
w dół po drewnianych schodach, z pustym pod pachą koszem
jak gdyby chciała zasuszyć te prawie już niewidoczne
ślady palców i potu, roztargnień i rozkoszy
na coraz bardziej wyniosłych i coraz bardziej oschłych
synogarlicach staników i białych bocianach koszul.