Idę ulicą. Pod cmentarzem eksplodujące chryzantemy
w cynowych wiadrach rozpostarte jak pióropusze sztucznych ogni.
Zamiast zadumy i krawata, wyprasowanych czarnych spodni,
noszę na sobie pulsujące znaki miłosnej anatemy.
Niewybaczalnie uśmiechnięty drażnię jaskrawy płomień znicza
a on ucieka przestraszony jak pies co nie dość głośno szczekał
Zamiast zadumy i krawata ja bym na trumien tańczył wiekach,
wszystko co we mnie płonie jasno zawył, wyśpiewał i wykrzyczał.
Bo jesteś wszędzie, każdy karmin, każdy cynober i karmazyn
to Twoja jest manifestacja, Twego istnienia słodki przemyt
który przyjmuję jak szalony, w każdy pcham schowek i magazyn
i choć bohema tak mnie śmieszy sam dziś się czuję jak z bohemy
i zrobiłbym coś szalonego gdy w czarnym tłumie wiele razy
widzę w czerwonym Cię szaliku. W ramionach tulisz chryzantemy.